czwartek, 29 października 2009

24 pazdziernika

Ja na palmie. Slabo widac, ale to ja :)

No nie super? Pewnie, ze tak!

Tak jak to zaplanowalismy tydzien temu, dzis mielismy poplynac na poszukiwanie delfinow. Pomimo tego, ze troche zabalowalismy zeszlej nocy i poszlismy spac ok. 2.00, to juz o 6.00 bylam na nogach, tak bardzo nie moglam sie doczekac tej wyprawy. O 8.00 mielismy wyplynac, wiec chcialam te dwie godziny dobrze wykorzystac: posprzatac, zrobic pranie i pierwszy raz od kilku dni, bez pospiechu wypic kawe. Nieoczekiwanie nasz rybak - przewodnik zjawil sie godzine wczesniej niz powinen, wiec o kawie na plazy moglam zapomniec. (To ta tutejsza punktualnosc, dziala, jak widac, w obie strony). Poza tym musialam wyciagnac z lozka Juliana, ktory jeszcze spal. W pospiechu zjedlismy sniadanie, zapakowalismy lunch, wode, stroje i odbowiazkowo maski do nurkowania. Tak przygotowani, polprzytomni, bo kofeina nie zdarzyla jeszcze zadzialac, wsiedlismy do lodzi i wyruszylismy na poszukiwanie delfinow. Pogoda byla wymarzona, po wczorajszym deszczu, dzis na niemal bezchmurne niebo wyszlo slonce i mialam nadzieje, ze tak bedzie przez reszte dnia. Zaraz po tym, jak odbilismy od brzegu zaczely sie problemy z silnikiem, a wlasciwie z dwoma, gdyz zapasowy tez szwankowal. Nie dopuszczalam do siebie mysli, ze bedziemy musieli wrocic do domu i slusznie, bo niedlugo potem plynelismy juz z pelna predkoscia. Po niecalej godzinie na wodzie, daleko przed nami zauwazylismy wyskakujace z wody delfiny. Poplynelismy w ich kierunku i towarzyszylismy im, a one nam, az do godziny 11.00. Wrazenia i radosc jak zwykle ogromne! Przez ten caly czas nie odrywalam oczu od wody i wylaniajacych sie z niej delfinow, a jedyne co bylam w stanie powiedziec to: 'wow!'.

Po 11.00 zaczelo wiac i na niebie pojawily sie ciemne, deszczowe chmury. Delfiny poplynely w strone wyspy, a my wzdluz skalistego wybrzeza, zeby podgladac ptaki. Niedlugo potem zatrzymalismy sie na piaszczystej plazy 'Pantai Canada`, gdzie zjedlismy lunch, a pozniej przez ponad godzine ogladalismy podwodny swiat. Deszcz nas oczywiscie nie ominal, ale na plazy stal juz czesciowo rozebrany, jednak wciaz zadaszony dom. Przeczekalismy w nim ulewe, zalujac, ze zadne z nas nie zabralo kawy, ja bylam pewna, ze Julian nie opusci obozu bez termosu z pobudzajacym napojem, a on liczyl na mnie... Zapewne nastepnym razem, kazde z nas odpowiednio sie zaopatrzy :).

Po deszczu, nasz rybak-przewodnik zwinnie wspial sie na pobliska palme kokosowa, stracil 3 kokosy i po kilku minutach wypijalismy ich zawartosc. Oczywiscie zapragnelam rowniez sprobowac swoich sil i sprawdzic jak wysoko uda mi sie wspiac. Zwlaszcza, ze drzewa sa ponacinane specjalnie w tym celu i wspinaczka na sam szczyt nie wydaje sie byc trudna. Szybko sie przekonalam, jak bardzo sie mylilam. Wspinaczka na palme kokosowa jest trudna, wymaga sporo sily i odwagi. Zwlaszcza jesli sie nie nalezy do kategorii osob wysokich i nie dosiega do kolejnego wyciatego 'szczebla'. Nie zrazilam sie tak od razu i probowalam tak dlugo, az uzyskalam w polowie satysfakcjonujacy wynik. Troche pocwicze i, kto wie, moze niedlugo bede w stanie zrywac kokosy. Nie wiem na ile mi sie ta umiejetnosc przyda w przyszlosci, ale wierze i mam nadzieje, ze moze…, kiedys… :).

Na zakonczenie i dopelnienie tego wspanialego dnia, kolejna nasiadowka na plazy, w stalym juz gronie (Dodi, Julian, Andre i ja). Tym razem bez ogniska, ale nie dlatego, ze poprzednio sie sprzeciwilam. Przyczyna byla bardziej oczywista, otoz po deszczu trudno bylo znalezc sucha rozpalke… W swietle swiecy, przy muzyce z telefonu Juliana, tanczylismy, rozmawialismy i popijalismy captikus.

To byl zdecydowanie, jeden z tych idealnych dni, uwielbiam to uczucie, gdy mam okazje zobaczyc cos pierwszy raz, a dzis widzialam delfiny! Mowie wam, super cool!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz