sobota, 28 listopada 2009

ostatnie dni w obozie

Wagler's Palm Viper potocznie zwany green viperem
(Tropidolaemus wagleri)

Na plazy - cd mojej pozegnalnej imprezy



Na dowod :)


Po dluzszej przerwie wracam do pisania. Nie zeby mi sie znudzilo, zwyczajnie czasu brak, nie mowiac juz o internecie, ktory ostatnio doprowadzal mnie do szalu. Wszystko dlatego, ze mam to 'cudowne' urzadzenie - usb z wyjsciem na karte sim, wypozyczone mi wspanialomyslnie przez Cedrica. Problem polega na tym, ze czasem, nie czesto, ale jednak, cos szwankuje z polaczeniem i zamiast placic za 10 min 3500 Rp, kasuje mnie 50.000 Rp. Nie doszlam jeszcze do przyczyny, przez co stracilam juz blisko 150 000 Rp., jak na zaplate za nic, to calkiem drogo. To by bylo na tyle tlumaczenia, dlaczego nie bylo ode mnie wiesci przez ostatni tydzien.
Takze, moze po krotce o najwazniejszych wydarzeniach...

Ku memu zaskoczeniu Jul uwierzyl w moje zdolnosci, a moze zwyczajnie docenil entuzjazm jaki przejawiam w kierunku jego hondy. Niemal sam zaproponowal kolejne przejazdzki ze mna w roli kierowcy. Ba, nawet udzielil wielu cennych wskazowek, tak sam od siebie :). Takze w sobotnia noc duzo jezdzilam. Zaznaczam rowniez, ze Cintya nie odnosla zadnych obrazen, co znaczy ze i ja zakonczylam trening w jednym kawalku:).

Generalnie sobota miala byc imprezowa. W wiosce ktos mial urodziny i wyprawil wielka impreze. Nie moglo nas tam nie byc. Julian zawozil wszystkich na miejsce. Mnie zostawiajac na koniec, bo wiedzial, ze jazda ze mna bedzie nieco wolniejsza. I czym mnie zaskoczyl, nie dal sie tak od razu zawiezc do wioski, ale wrecz zaproponowal kilka rundek od naszej bazy do glownej drogi, zebym mogla pocwiczyc. W polowie jednej z tych przejazdzek nieoczekiwanie wskoczylo mi na twarz duze jak dlon stworzenie, o wlochatych nozkach. Najprawdopodobniej byla to tarantula, choc czy na pewno tego nigdy sie nie dowiem. Nie rozbilismy sie chyba tylko dlatego, ze nie dopuszczalam do siebie mysli, ze chodzi po mnie tarantula. Po tych przezyciach Jul pozwolil mi prowdzic takze w wiosce. Dotarlismy na impreze, ktora wlasnie sie rozkrecala. Poniewaz mialam nadzieje na odwozenie ludzi do domu, odmawialam oferowanych mi napojow wyskokowych. Pisze to specjalnie, zeby moja mama nie martwila sie juz, ze za duzo tu imprezuje i pije :). No i ku ogolnemu zaskoczeniu zabawa skonczyla sie po 15 minutach. Ktos wszczal bojke, muzyka ucichla i nigdy juz nie powrocila, a w dodatku zaczelo padac. Deidy uparl sie poczekac, mial nadzieje, ze to chwilowa przerwa. Po kolejnych 15 minutach zgodnie uznalismy, ze lepiej wrocic do naszej czesci obozu i tam kontynuowac w wezszym gronie. Co prawda troche bylo mi szkoda, ze ostatnia zabawa w wiosce tak sie skonczyla, ale za to znow moglam pojezdzic.

Gdy dotarlismy do naszej czesci obozu okazalo sie, ze obok rozbili sie turysci. Poniewaz bylismy przygotowani na impreze, Deidy z miejsca ruszyl w kierunku namiotow. Okazalo sie, ze tej nocy za sasiadow mamy bande studentow politechniki z Manado, ktorzy wybudzeni ze snu wyrazili duzo zapalu na widok captikusu. To kolejny dowod na spontanicznosc i owartosc indonezyjczykow. Myslicie, ze ktos byl zly, ze wyrwano go ze snu? Przywitaly nas rozbudzone, ciekawskie i wesole twarze paczki milych studentow. Zaraz znalazly sie 2 gitary i karimaty na ktorych nas usadzono. Deidy wyciagnal alkohol i zaczela sie nasiadowka, ktora potrwala niemal do rana. Mnie Julian zapowiedzial kolejne jazdy. Nie wierzylam, ze sie zdecyduje, ale po odspiewaniu setki lokalnych hitow, gdzies przed 4.00 nad ranem uslyszalam: ‘kluczyki, bierz Cintye, jedziemy do Gillian’. Myslalam, ze zartuje, ale nie. Pojechalismy do wioski, wyjechalismy na glowna trase i zaczely sie lekcje, ktory bieg lepszy pod gore, ktory przy zjazdach. Wszystko na kiepskiej jakosci, dziurawych i kretych drogach, w dodatku po ciemku. Nie pojechalismy do sasiedniego miasteczka, tylko dlatego, ze Julian zauwazyl u mnie postepy. Gdy zawiozlam go do naszej czesci obozu, zsiadl z motoru i powiedzial: 'no niezle i do tego w nocy...'. Moze nie brzmi to jak wielka pochwala, ale musielibyscie znac Jula, z jego ust, takie slowa, wow! To byl olbrzymi komplement :).

W poniedzialek wybralam sie do lasu, choc czulam, ze lapie mnie grypa. I gdybym miala postapic jak nalezy, zostalabym w obozie i sie kurowala. Nie postapilam. Po weekendzie znow chcialam zobaczyc makaki. Rano odposcilam sobie wczesne wstawanie, ale o 9 juz bylam z Rambo Dua w towarzystwie Jula i Andre. Dzien okazal sie byc leniwy dla wszystkich. Grupa przemieszczala sie znana nam trasa: od jednego drzewa mango do drugiego. Jako, ze jestem olbrzymia amatorka tych owocow zjadlam chyba 7, czym oczywiscie zadziwilam kolegow :). Przy okazji dowiedzialam sie, ze rosna tu 4 gatunki mango. Tylko jedno jest naprawde slodkie i smaczne. Pozostale raczej kawasne, biale w srodku i twarde. Nawet pozostawione na kilka dni nie nabieraja wiele koloru ani smaku, zyskuja jedynie na miekkosci, wiem, bo probowalam wielokrotnie. Takze dzien uplynal mi na ich jedzeniu i bardziej spacerach niz obserwacjach. Nikt z nas nie czul sie dobrze. Wszyscy pociagalismy nosami. Jul zniknal na 2 godziny, i jak sie pozniej okazalo zaszyl sie gdzies zazyc nieco snu. O 15.00 kiedy makaki mialy przerwe na iskanie, zaciesnianie wiezi i odpoczynek wszyscy zapadlismy w drzemke. Oczywiscie, ten dzien spedzony w lesie nie pomogl mi odzyskac zdrowia, takze nastepne spedzilam w obozie kurujac sie.

W srode mialam wyprawic pozegnalna impreze. Piwo kupilam juz wczesniej w Manado, napoje bezalkoholowe dla muzulmanskiej czesci teamu tez. Planowalismy ognisko na plazy, ale jak na zlosc, przez ostatnie dni duzo padalo. O suchym drewnie mozna bylo zapomniec. W srode rano tez obudzila mnie ulewa. Gdy przestalo padac i jaz mialam sie zabrac za szukanie drewna Jul przyslal smsa: 'Chcesz zobaczyc vipera? pozycja q500' . Przebralam sie w 5 minut, zlapalam aparat i pobieglam w wyznaczone miejsce. Julian wiedzial, ze nie widzialam jeszcze vipera w tutejszych lasach, a jedyne pytony. Dokladnie dzien wczesniej zalilam sie, ze przestaje wierzyc w obecnosc tych niebezpiecznych wezy w lesie. No i prosze, mowisz i masz. Gdy dotarlam na miejsce Jul wciaz czekal. Zrezygnowal z obserwacji, po to, zeby upewnic sie, ze znajde gada, taki jest dobry. Poczatkowo troche sie rozczarowalam, bo spodziewalam sie, ze te oslawione weze sa przynajmniej nieco wieksze. Poza tym jak na niebezpieczne zwierzeta, sa bardzo malo ruchliwe. Po serii zdjec oboje zaczelismy myslec o tym, zeby tegoz osobnika nieco rozruszac. Julian, ktory wezy nie lubi i uznal pomysl za wariactwo, juz po 2 minutach trzymal w reku galaz i zaczal niepokoic vipera. Nie powinnismy oczywiscie zaklocac jego spokoju, a i siebie narazac na potencjalne ukaszenie, ale wiesc glosi, ze te weze potrafia wykonac calkiem spory skok w kierunku ofiary. Ciekawosc pchala nas do tego, by to sprawdzic. Nasz okaz byl wybitnie leniwy, wyraznie draznila go nasza obecnosc. Po jakims czasie ruszyl sie, rozwinal, wslizgnal na mlode drzewo i znow zapadl w bezruch. Musielibyscie widziec radosc Jula i jego zaskoczenie, jedyne co powiedziel to: 'nigdy wczesniej nie widzialem vipera w ruchu'. W zasadzie nic dziwnego, gdyz te sa aktywne w nocy. Uznalismy, ze wystarczy, skoku nie bedzie, a viperowi nalezy sie spokoj. Wrocilam do obozu, na odchodne powiedzialam tylko, ze do pelni szczescia brakuje mi kobry, o ktorej tez kraza legendy, a nigdy zadnej nie widzialam. Udalam, ze nie slysze jak odpowiada, ze jestem stuknieta :). Co do viperow, sa faktycznie niebezpieczne i ukaszenie skutkuje paralizem ukladu nerwowego. Jad dziala szybko i po 20 minutach czlowiek nie jest w stanie sie ruszyc. Ale jad nie jest smiertelny jesli w pore uzyska sie pomoc. I tu zalezy w co kto wierzy, albo co woli. Mozna jechac do szpitala, ale wtedy dobrze jest miec weza ze soba. Lekarz nie zawsze wierzy, w opinie pacjeta. Albo, mozna wybrac miejscowego szamana-medyka, ktory wyssie jad i poda jakis specyfik. Efekt ten sam.
Co do kobry sa tu dwa gatunki: kobra krolewska i kobra sulaweska. Obie smiertelnie niebezpieczne i podobno agresywne. Z opowiesci wynika, ze atakuja nie niepokojone. Zwykle weze, gdy wyczuja wibracje w podlozu uciekaja w pospiechu. Dlatego silne stapanie w lesie to dobry pomysl, jesli nie chce sie spotkac tych gadow. Jak sie okazuje, ta regula ma wyjatki i sa nia podobniez kobry. Nie wiem, na wlasnej skorze nie sprawdzilam, ale mimo to wierze, chocby dlatego, ze poza mna nikt inny kobry zobaczyc i spotkac w lesie nie chcial :).

Wracajac do imprezy. Rozpogodzilo sie, wyszlo nawet slonce. W pospiechu przystapilam do zbierania i suszenia drewna, a do pomocy zawezwalam Juana. Wspolnymi silami zgromdzilismy pokazny stos. Slonca nie starczylo na pelne wysuszenie zgromadzonego materialu, ale umiejetnosci naszych indonezyjskich kolegow sa ponad to i bylam dobrej mysli. Przed kolacja z Julianem wybralismy sie do wioski zakupic captikus i przekaski. Gdy wracalismy do obozu znow zaczelo padac.

Po kolacji zaczelismy od toastu, moich wielkich podziekowan dla wszystkich i kazdego z osobna. Jul przygrywal na gitarze, dziewczyny zaspiewaly mi specjalna piosenke, otrzymalam bardzo praktyczny upominek i tak zabawa sie rozkrecala. O 22.00 wylaczylismy generator i kontynuowalismy dotychczasowe aktywnsci przy swiecach. Poniewaz niektorzy mieli nastepnego dnia pracowac, zeby dac im sie wyspa, przenieslismy sie na plaze. Juz prawie nie padalo, ognisko, jak sie spodziewalam rozpalono bez problemu. Jul gral na gitarze, my spiewalismy, w przerwach rozgrzewajac sie captikusem. Nastepnie byly tance przy muzyce z laptopa i czyjegos odtwarzacza mp3. Po polnocy spodziewalam sie dopelnienia tradycji, ktora jest wrzucenie do morza osoby wyprawiajacej impreze. Na szczescie Daphné, w trosce o moje zdrowie i nadchodzaca wyprawe na Borneo uznala, ze ta przyjemnosc zostanie mi oszczedzona. Co nie oznaczalo, ze punkt wypada z harmonogrmu, w zamian za mnie wytypowano inna ofiare i byl to Juan. Oczywiscie probowal sie odegrac, ale na szczescie mialam ochrone :). Calosc wypadla rewelacyjnie, a zabawa byla swietna! Wiekszosc ekipy zaczela się rozchodzic po 2.00 nad ranem, ja mialam jeszcze ochote posiedziec przy ognisku, towarzyszyl mi Julian. O 4.00, gdy czesc zespolu zaczela budzic sie i szykowac do lasu, my udalismy sie spac. Podczas spaceru przez las do mojego domku zaczelo do mnie docierac, ze to naprawde koniec mojej przygody na Sulawesi… szkoda!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz