poniedziałek, 21 grudnia 2009

znow w podrozy...

Dzis jedziemy do Yogjakarty. Kupilysmy ekstara tanie bilety autobusowe, wiec jest szansa, ze cos sie jeszcze zmieni lub opozni. Albo, ze ten autobus na przyklad nie istnieje :). Niemniej spakowalam sie, zaraz zwolnie pokoj i ruszam w kolejna podroz, tym razem po Javie. Gdzie, na jak dlugo nie wiem, okaze sie w trakcie.

W zwiazku z tym, ze bede znow poza zasiegiem dobrodziejstwa cywilizacji, jakim jest internet, juz dzis zycze wszystkim, a przede wszystkim rodzicom, bratu, dziadkom, wujostu i kuzynostwu, no jednym slowem calej rodzinie, a takze Rostonowi, przyjaciolom i znajomym - tym starym i tym nowym, kolezankom i kolegom z pracy oraz z zoo, dziewczynom z Baleya, a takze nieznajomym czytelnikom tegoz bloga:


Radosnych swiat!!!
Oraz
duzo, duzo szczescia w nowym 2010 roku.
Spelnienia marzen, wielu powodow do usmiechu,
dla lubiacych szalenstwa - wielu ekstremalnych przygod,
dla pozostalych - spokoju, bez naglych przewrotow,
pogody ducha, optymizmu, duzo energii na kazdy nowy nadchodzacy dzien
i oczywiscie zdrowia!!!
SELAMAT NATAL DAN SELAMAT TAHUN BARU!!!

niedziela, 20 grudnia 2009

a mialo byc tak pieknie...

Pozwolen brak, ale zachody slonca wciaz piekne...
Widok z tarasu akademika


Mial byc przyjemny tydzien, relax, internet, jazda motorem i obzarstwo, choc to ostatnie akurat, spedza mi ostatnio sen z powiek.

W poniedzialek udalam sie z dziewczynami na Uniwerek, na kolejne zajecia z bahasa indonesia. Poza tym nie przypominam sobie, a zebym zrobila cos produktywnego. Nekalam troche Pak Lukiego i Pak Agila, w sprawie kolejnych papierow. Wszystko dlatego, ze Cédric co chwile dowiadywal sie w Medan, co jeszcze bedzie nam potrzebne. Zasypywal mnie wiec smsami, co i od kogo musze zdobyc. O ile Pak Lukiego udawalo mi sie zlapac, i ba nawet w pewien sposob z nim wspolpracowac, tak z ta wazniejsza osoba, nie sposob bylo i jest sie nawet skontaktowac.

We wtorek spotkalam sie z Pak Lukim. Jak sie okazalo, zaden z naszych dokumentow nie byl jeszcze gotowy, a moj paszport utknal w urzedzie imigracyjnym i nie wiadomo, kiedy uda mi sie go odzyskac. Jedyna pozytywna strona tej sytuacji byla taka, ze tym razem nie chcial ode mnie pieniedzy, a to mila odmiana. Poinformowalam Pak Lukiego, ze zamierzam wybrac sie z nim do siedziby RISTEKu po odbior naszych pozwolen. Jego protest, choc stanowczy, nie zrobil na mnie wrazenia. Uparlam sie, ze musze, znalazlam na to nawet uzasadnienie i w konsekwencji stanelo na moim :).

Sroda. Pak Luki przyjechal po mnie do akademika, pol godziny wczesniej niz sie umawialismy. Moze mial nadzieje, ze jeszcze spie i z nim nie pojade? Nie spalam, bylam juz nawet gotowa, efekt przyzwyczajenia do tutejszej, dzialajacej w obie strony 'punktualnosci'. Pojechalismy jego motorem na dworzec kolejowy, stamtad juz pociagiem do Jakarty. Po 9.00 bylismy juz w znajomym biurze. Usiadlam na przeciwko dyrektora, z ktorym rozmawialismy dokladnie tydzien temu. Ten zaczal wertowac plik kartek. To co nastapilo potem nie dotarlo do mnie od razu. Z jego ust wydobywaly sie slowa, ktorych po pierwsze sie nie spodziewalam, a po drugie nie rozumialam, gdyz nie mialy sensu, nie w obliczu naszej ostatniej rozmowy sprzed tygodnia!
'Yours research permit has been postponed, you're requested to give a presentation in next board meeting in mid January' (Wasze pozwolenia zostaly wstrzymane, jestescie proszeni o zaprezentowanie projektu na nastepnym posiedzeniu komisji w polowie stycznia)

Na nic zdaly sie pytania i wszelkie proby uzyskania wyjasnien. Jedyna odpowiedz jakiej mi udzielono to:
'I know, but I didn't promise anything, it's not my decision, it's indonesian goverment decision' (Tak, wiem, ale niczego nie obiecywalem, ta decyzja nie nalezy do mnie, to jest decyzja rzadu Indonezji)

Oczywiscie od razu zadzwonilam do Cédrica i poprosilam pana dyrektora, zeby on mu to powiedzial, bo mnie nie uwierzy. Mialam racje, myslal, ze zartuje...

Moje i jego niedowierzanie i zdenerwowanie, wzbudzilo zdziwienie.
'But what's the problem? You'll come again and you'll give a presentation next month on board meeting' (Ale w czym problem? Przyjdziecie tu ponownie i zaprezentujecie projekt na posiedzeniu komisji w przyszlym miesiacu.)

On faktycznie uzyl sformuowania 'w czym problem'! No bo przeciez to zaden problem! Spedzimy miesiac w Bogor placac za hotel i wyzywienie, czekajac na nastepne zebranie komisji. W sumie rewelacja, powinnam moze jeszcze podziekowac za ta mozliwosc?! Bezsensowne wydawanie pieniedzy, strata czasu i brak gwarancji na pozytywne rozpatrzenie naszych aplikacji, to przeciez drobiazg!!! Tu nalezalo by wtracic jakies niecenzuralne slowo, wiec prosze sobie wyobrazi, ze wlasie je wypowiadam. Szlag by to trafil...

No i tym sposobem ok. godziny 9.00 rano opuscilam budynek Ministerstwa Badan i Technologii bez pozwolen, wsciekla, rozczarowana i co gorsza z utracona nadzieja. Nie dowiedzialam sie nawet, jakie byly powody nie wydania ich nam. To znaczy, zeby bylo jasne, pytalam, ale nie uzyskalam dpowiedzi. Co gorsza, fakt, ze mamy zaprezentowac projekt, wcale nie rowna sie otrzymaniu zezwolen w styczniu. Po raz kolejny wszystko sie rozsypalo, jak domek z kart...

I jesli wrocic do korzeni calej tej sytuacji, to jest to wina jednej tylko osoby, ktora we wlasciwym czasie nie zrobila, co do niej nalezalo...
---
Reszta tygodnia. Yudi zabral mnie jednego wieczora na przejazdzke. Zawiozl mnie w odosobnione miejsce, ulozyl na ulicy kask i swoja kurtke, wreczyl kluczyki i powiedzial: 'jezdzij 8'. Yudi wierzy, ze moge tu zdac egzamin na prawo jazdy. Ja nie jestem taka przekonana, ale cwicze tak czy inaczej, w koncu mam sporo czasu. Wlasnie, czasu mam tyle, ze nie bardzo wiem, co z nim zrobic. Kino, wypady na kawe, lazenie po sklepach, to wszystko moze sie znudzic. Zeby przestac choc na chwile myslec o pozwoleniach, wybralam sie do szpitala na badanie krwi. Kto mnie zna, wie, ze dobrowolne badanie krwi nie wchodzi w gre i musze miec powazny powod, zeby wystawic wlasna reke na dzialanie igly. Poszlysmy gromadnie ja, Marina i Karolina. Ja raczej dla towarzystwa, gdyz od kilku dni namawialam Karoline, zeby sie przebadala. Od tygodnia nie mogla dziewczyna normalnie jesc i wiecznie byla chora. Nieopatrznie chlapnelam, ze moze tez sie przebadam. Takie strategiczne posuniecie, zeby bylo jej razniej. Oczywiscie jak dotarlysmy do kliniki, moja odwaga zniknela jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. Ale Karol to niezla manipulatorka i szantazystka, wiec w efekcie zrobilam badania. I musze przyznac, warto bylo, Chocby dlatego, ze na krotka chwile zapomnialam o calym swiecie, w tym o moich problemach. Dodatkowo, wynik badania, pomimo tego, ze nieco dziwny, to w ogolnym rozrachunku dobry, wiec nie ma tego zlego... :)

Dzis jest niedziela. Znow sie pakuje. Jutro wyjezdzamy z dziewczynami do Yogjakarty na swieta, a potem w dalsza podroz po Javie. Cédric moze dolaczy do nas przed sylwestrem. A co dalej? Nie planuje. Zobaczymy, co przyniesie 2010 r. Moze zacznie sie od wizyty na Sulawesii, a moze od szalenstwa na Bali, a moze od powrotu do Bogor? Nie wiem, zobaczymy. Jestem juz zmeczona wiecznymi pytaniami 'i co teraz, i co dalej'? Zadawalam je sobie tysiac razy i wiecie co? Nic sie od tego nie zmienilo. Pozostaje mi jedynie czekac i zobaczyc co sie wydarzy. Zdecydowalam przestac zadreczac sie mysla, co bedzie, gdy nie otrzymamy tych pozwolen. Poki co mam przed soba miesiac i zamiar dobrze go wykorzystac.

sobota, 19 grudnia 2009

weekend za miastem

Uczestniczy wypadu, od lewej: Yudi, ja, Karolina i Felix.

Ten widok zachwycil mnie i ucieszyl.
W koncu po tygodniu znow oczom mym ukazal sie las,
i nie byl to las krzyzy ;).

Niedziela nad wodospadami.
Woda lodowata, ale oprzec sie jej nie sposob :).


Po ponad 2 godzinach marszu naszym oczom ukazala sie przyczyna korku.
Widzicie ten absurd na prawym pasie?
Mozliwe tylko w Indonezji :)

Puncak. Spacer po plantacji herbaty.
Na zdjeciu Marina i Karolina.

Puncak.

Cédric wylecial w sobote rano. My wybalismy sie do Puncak, na plantacje herbaty. Towarzyszyl na Yudi, tutejszy znajomy dziewczyn, bardzo fajny chlopak. Spedzilismy wspolnie bardzo mily dzien. Chociaz, trzeba to przyznac, weekend nie jest najlepszym okresem na wypady za miasto. To samo robi bowiem wiekszosc mieszkańców Bogor i Jakarty. Takze nic dziwnego, ze droge powrotna w duzej mierze pokonalismy pieszo. Ponad 15 km w zdluz sznuru nie poruszajacych sie nawet o milimetr samochodow. Przynajmniej pierwszy raz od kilku dni mialam okazje troche się poruszac :). Zjedlismy pyszna kolacje w restauracji z pieknym widokiem na Bogor i umowilismy się na niedziele na kolejny wypad, tym razem nad wodospady, i tym razem na motorach :).

Yudi zostawil swoj skuter w naszym akademiku i obiecal przyprowadzic motor z samego rana. Tak tez zrobil, przy czym nie o 7.00 a o 9.00, ale i tak nie spodziewalismy sie wyruszyc punktualnie :). Motor dostal sie mnie i Yudhiemu, skuter Karolinie z Felixem – w obu przypadkach panowie prowadzili. Poniewaz w dalszym ciagu byl to weekend, nie my jedni wpadlismy na pomysl spedzenia dnia nad wodospadami. W zwiazku z tym, widoki i atmosfera tracily nieco, przez obecnosc innych turystow, ale i tak bylo swietnie. Kapiel w lodowatej wodzie, prowadzenie motoru, bo Yudi oddal go w moje rece na calkiem dlugich odcinkach za miastem, ladna pogoda i cieszace oko widoki, a zwlaszcza bliskosc lasu pozwolily zapomniec mi na chwile o klopotach z pozwoleniami.

ponownie w Bogor

W Sunset, jedno z niewielu miejsc, gdzie mozna wypic zimne piwo,
zjesc dobra kolacje, a wszystko to w przyzwoitej cenie
i z przyjemnym widokiem na Bogor.
Od lewej: Cédric, Felix i Karolina, ktora jak widac ma dystans do siebie :)
Foto by Marina.
W Sunset, z Marina.
Foto by Karolina lecz przynalezna do Mariny :).


Bogor. Z dachu centrum handlowego nie wyglada tak zle :)


Na specjalne zyczenie Maji, ktora publicznie domaga sie kolejnych relacji, postanowilam zebrac sie w sobie i opisac moje ostatnie przygody i dni spedzone w miescie :).
Dwa tygodnie temu wrocilam do Bogor. Cale szczescie wciaz jest tu Karolina i Marina, wiec powrot nie byl tak bolesny. Karolina wynegocjowala dla mnie pokoj w akademiku, w ktorym mieszka, za calkiem przystepna cene i tym sposobem zamieszkalam z dziewczynami. Wieczorem uczcilysmy nasze ponowne spotkanie...

Zaczne moze od tego, po co tu jestem, bo ze nie dla przyjemnosci, to pewne. Przywiodla mnie tu koniecznosc uzyskania kolejnych pozwolen, a wlasciwie, jak sie na poczatku wydawalo, dokonanie jedynie drobnych zmian na obecnie posiadanych pozwoleniach. Poniewaz Cédric zmienil stacje badawcza i zamiast w Aras Napal, stacjonowac mamy w Ketambe, musimy miec to w papierach. Zmiana niby nie wielka. Wciaz jest to, pod względem geograficznym Sumatra polnocna i ten sam Park Narodowy – Gunung Leuser. Zdawac by sie moglo, ze nasze pozwolenia wymagaja jedynie kosmetycznej poprawy. Nic bardziej mylnego. Niestety Ketambe lezy w prowincji Aceh i pod wzgledem politycznym nie jest juz Sumatra polnocna, pomimo tego, ze na mapie zobaczycie cos zupelnie innego. Aceh chce byc niezlezne od Indonezji, dlatego, zeby sie tam wybrac i moc prowadzic badania, trzeba uzyskac mnostwo zezwolen, a rzad Indonezji niechetnie wydaje je obcokrajowcom. I tak sytuacja polityczna, z ktora nie mamy nic wspolnego, mocno utrudnia i komplikuje nam zycie. Skoro tak trudno sie tam dostac, dlaczego upieramy sie przy tym miejscu? Otoz jest to jedna z najlepszych stacji badawczych na Sumatrze, jesli nie w Indonezji. Istnieje juz 35 lat i przez te lata przeprowadzono tam olbrzymia ilosc badan, z czego wiekszosc na orangutanach. Dla nas jednak wazniejszy jest fakt, ze w tym miejscu makaki jawajskie (Macaca fascicularis) sa juz przyzwyczajone do ludzi, co niezmiernie ulatwia poczatkowa faze obserwacji i pozniejsze zbieranie danych behawioralnych.

Przylecialam do Bogor 5 grudnia po poludniu. Cédric mial przyleciec w poniedziałek. Niedziele spedzilam wiec piorac, porzadkujac i rozpakowujac rzeczy po podrozy. W poniedzialek dziewczyny zabraly mnie na Uniwerstet, gdzie dolaczylam do zajec z jezyka indonezyjskiego. Po poludniu poszlam na stacje autobusow DAMRI, odebrac Cédrica. Pomoglam mu z rzeczami i pojechalismy razem do Puri Bali. Liczylam, ze dowiem sie czegos od niego, choc w glebi duszy wiedzialam, ze wie niewiele wiecej niz ja. Sytuacja z naszymi pozwoleniami byla i jest nie tylko skomplikowana, ale prawie wcale nie zalezy od nas, a od ludzi takich jak Pak Agil. Ten z kolei nie wywiazywal sie ze swoich obowiazkow przez ostatnie 3 miesiace, stad efekt taki, a nie inny. Gdyby kazdy zrobil we wlaciwym czasie, co do niego nalezalo, teraz bylabym w Ketambe… Cédric mial pewien plan, zgodnie z ktorym mielismy sami wielu rzeczy dopilnowac. Zeby prowadzic badania naukowe w Indonezji, niezbednym jest posiadanie tutaj partnera, z ktorym zawiera sie porozumienie o wspolpracy. Ten partner odpowiada zwykle ze cala papierkowa robote i dlatego w swoich dzialaniach bylismy mocno ograniczeni. Postanowilismy ‘sledzic’ Pak Lukiego, ktory jest kims w rodzaju kuriera, i jezdzi od urzedu do urzedu, sklada nasze podania, papiery, robi oplaty itd. Takze w srode wybralismy się z Pak Lukim do siedziby RISTEKu, upewnic sie, ze wszystko jest na wlasciwej drodze. Rozmawialismy z dyrektorem departamentu odpowiedzialnego za wydawanie pozwolen, zlozylismy wszystkie niezbedne dokumenty i uzyskalismy potwierdzenie, ze wszystko jest w jak najlepszym porzadku. Mielismy juz tylko czekac. 15 grudnia mialo odbyc sie zebranie rzadowej komisji, ktora decyduje, kto otrzyma pozwolenia. W srode, 16 grudnia pozwolenia mialy byc juz gotowe do odbioru.

Pierwsze dni oczekiwania ja i Cédric spedzilismy w duzej mierze wspolnie. Glownie rozmawiajac o projekcie, wymieniajac doswiadczenia, sprawdzjac sprzet, ktory oboje przywiezlismy, ja z Tangkoko, on z Niemiec. Tych kilka dni, to byla w zasadzie pierwsza okazja, zeby sie troche wzajemnie poznac. Wyglada na to, ze dogadamy sie bez problemow i wspolna praca powinna byc nie tylko owocna ale i przyjemna. Wszystko zapowiadalo sie wiec jak najlepiej.

Wieczorami, razem z dziewczynami z akademika, Karolina i Felixem, ktory przylecial ja odwiedzic, spotykalismy sie na wspolne kolacje w Sunset Kaffe. Czas plynal, Cédric byl pelen optymizmu i zaczynalam wierzyc, ze tym razem sie uda.
------
Poniewaz zblizaja sie swieta, mialam potworny dylemat gdzie je spedzic. Moja pierwsza mysl – wrocic do Tangkoko, zobaczyc sie ze wszystkimi i znow wybrac do lasu. Niestety loty do Manado okazaly sie zastraszajaco drogie. Pojawily sie inne opcje. Karolina z Marina zaplanowaly wyprawe na podboj Javy i swieta w Yogjakarcie. Cédric z kolei chcial, a raczej musial wybrac sie do Medan na Sumatre. Nie dla przyjemnosci, a zeby dopilnowac wszystkiego, pojechac do stacji, zawiesc sprzet, zorganizowac mnostwo niezbednych rzeczy, rozmowic sie z indonezyjskimi asystentami itd. Moglam wybrac, do kogo sie przylaczyc. Wybralam Yogje i przypilnowanie spraw na miejscu, na co Cédric bardzo sie ucieszyl, a dodatkowo wyrazil chec dolaczenia do nas przed nowym rokiem. Z dnia na dzien sprawy ukladaly sie coraz lepiej. Mialam plan na swieta, w ogole byl nareszcie jakis plan... Wszystko zaczynalo miec rece i nogi. Mila odmiana…

czwartek, 17 grudnia 2009

Powrot do Palangki i kolejne pozegnania...

Po intensywnych kilku dniach wrocilam do Palangki. Zakwaterowalam sie tym razem w hotelu, tym samym co rok temu zreszta. Wieczorem Ari, Yudhi, Adul i Dewa przyjechali po mnie i wybralismy sie wspolnie na pozegnalna kolacje. Yudhi przy okazji zalatwil mi bilet lotniczy za super okazyjna cene. Do dzis nie wiem jak to zrobil. Na moje pytanie odpowiedzial, ze to sekret, usmiechajac sie przy tym w ten jemu wlasciwy, rozbrajajacy sposob.

Po kolacji Dewa i Adul wrocili do wioski, Ari i Yudhi zostali ze mna, bo jakos nie moglsmy sie rozstac. Zaprosilam ich na kawe do hotelu. Jednak po godzinie i Yudhi musial wracac. Zostalam z Arim. Przegadalismy pol nocy, a i to bylo za malo. Ari zapowiedzial, ze jesli nie mam planow na nastepny dzien, na czas przed wylotem, on oferuje sie mi ten czas zagospodarowac. Oczywiscie sie zgodzilam. Potem dowiedzialam sie, ze zerwal sie z pracy. Nie powiedzial mi, bo bal sie, ze sie nie zgodze i oczywiscie mial racje.

Rano pojechalismy za miasto, do miejsca, ktorego nazwy nie pamietam. Cos w rodzaju campingu, gdzie mozna zjesc dobry lunch i poczuc sie blizej natury. Popularne miejsce wypoczynku lokalnej ludnosci. Znajduje sie tam tez cos, w rodzaju mini zoo, ale to akurat nie jest zaleta tego miejsca. Nie w mojej opinii przynajmniej. o 13.00 Ari odstawil mnie na lotnisko. Tym razem musielismy sie juz pozegnac i znow nie bylo to latwe... Ale i tak sie ciesze, ze tu przyjechalam. Mimo, ze nie widzielismy sie rok, to nic sie nie zmienilo. Mysle, ze smialo moge powiedziec, ze mam tu super kumpli, jesli nie przyjaciol. I na pewno jeszcze tu wroce.


Yudhi oddaje w moje rece swoja nowa Suzuke.
I jak twierdzil nie bal sie o nia, choc do dzis nie wiem na jakiej podstawie :).


Ale slusznie, bo jak widac dalam rade.


Moj gang ;). Ta banda zabrala mnie na ostatnia wspolna kolacje.
Od lewej Dewa, Ari, Yudhi i Adul.
Pozegnanie nie bylo latwe, bede tesknic za chlopakami.
Mam nadzieje znow ich wkrotce zobaczyc.

Pyszna kolacja w doborowym towarzystwie.


Widok na Palangkaraye.



Ja i Ari. Wypad za miasto, w dniu mojego wylotu.


Tak powinien wygladac las w porze deszczowej.
To zdjecie nie przedstawia jednak pierwotnego lasu.
To tylko przydrozne zarosla. Kolor wody, przypominajacy herbate
z mlekiem, swiadczy o jej zanieczyszczeniu.
W lesie jej kolor jest brazowy, jak mocno zaparzona herbata bez dodatkow.
Nieststy z powodu przedluzonej pory suchej,
nie mialam okazji zobaczyc tego na wlasne oczy.

Camping, jakies 20 min jazdy od centrum miasta.
Popularne miejsce weekendowych wypadow.


Przykry widok. Nie moglam dopatrzec sie zadnego uzasadnienia,
dla trzymania tych zwierzat tutaj.
Zeby chociaz spelnialy role edukacyjna. Ale na klatkach brak
jakichkolwiek tabliczek informacyjnych.
Przychodzacy tu, nie wiedza nawet jakie gatunki zwierzat ogladaja.

Sun bear (Helarctos malayanus), nigdy nie udalo mi sie zobaczyc go w lesie.
Jeszcze jeden powod, zeby tu znow przyleciec :)


Pasah Asi, nic sie nie zmienil, nawet nie postarzal :)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

z Banjarmasin do Loksado

Pierwszy dzien grudnia. Obudzilam sie jak co dzien o 4.00 nad ranem. Poszlam do kuchni zaparzyc kawe. Usiadlam na zewnatrz, jak zwyklam to robic w ubieglym roku i wsluchalam sie w odglosy lasu. Tym razem nie musialam dlugo czekac. Gibbony rozspiewaly sie w kilka minut po 4.00. Na mojej twarzy znow zagoscil usmiech, z tych promiennych :). Siedzialam tak popijajac goraca, mocna kawe i chlonelam kazda sekunde. Tego tez mi brakowalo, chlodnych i rzeskich porankow, wypelnionych spiewem gibbonow i ptakow, dzwiekami wydawanymi przez owady, szumem lisci poruszanych delikatnym wiatrem oraz odglosami lamanych galezi, ktore momentalnie przywodza na mysl, ze byc moze gdzies tam kreci sie orangutan. Idealny ostatni poranek w obozie...
Jak wszystko co dobre, i moj pobyt w Sebangau szybko dobiegl konca. W chwile po tym jak pozegnalam sie z obozem i jego mieszkancami bylam juz w drodze do nastepnego punktu na mapie mojej podrozy - Banjarmasin. W Kereng, jak tylko wysiadlam z lodzi przesiadlam sie na motor. W roli pasazera oczywiscie, gdyz moje umiejetnosci nie zezwalaja jeszcze na prowadzenie motoru poza terenami malo ruchliwymi. Przed 9.00 ponownie bylam w trasie. Dystans dzielacy Banjarmasin i Palangkaraye to w prostej lini 283 km, nie wiem ile wynosil faktyczny, przez nas pokonany, w kazdym razie jazda zajela nam ponad 5 godzin. Oczywiscie z przerwami na tankowanie, odpoczynek, posilek oraz tymi wymuszonymi przez deszcz.
5.00 nad ranem, floating market w Banjarmasin.
Handel na rzecznym targu zaczyna sie zanim jeszcze wstanie swit.
I trwa przynajmniej do 8.00. Kupic mozna tu owoce, warzywa, ryby.
Mozna wypic kawe i zjesc sniadanie w plywajacej 'restauracji',
ktore jednak najpierw trzeba sobie upolowac,
nabijajac wybrany produkt na kij zakonczony szpikulcem.
Niezla zabawa :)

Gdyby nie pora deszczowa, wschod slonc bylby pewnie
bardziej spektakularny,ale ten tez mial swoj klimat,
dlatego to zdjecie.


Kolorowo, tloczno i glosno, rzeczny targ w blasku dnia, godzina 7.00.
Sprzedajacy i kupujacy powoli wycofuja sie
i wracaja do swoich codziennych zajec.

Typowa zabudowa w zdluz brzegu rzeki.
Woda w niej potwornie zanieczyszczona, ale ludzie
wciaz uzywaja jej nie tylko do prania, zmywania naczyn i kapieli,
ale takze do mycia zebow i gotowania.
Ten widok przeraza! Warto, bedac w Banjarmasin,
wybrac sie na wyprawe lodzia. Stad dopiero widac prawdziwe
oblicze miasta, i nie jest ono ani przyjemne, ani interesujace.
Bedac tu, nie sposob nie zadac sobie pytania:
'jak to mozliwe, ze ludzie tak zyja w XXI wieku?'.
O tym Lonley Planet nie wspomina, na kartach opisujacych miasto.
Wiec jesli szukacie pieknych widokow,
to nie przyjezdzajcie do Banjarmasin.
Czy zaluje, ze sie tu wybralam? Nie! Bedac w Indonezji
widzialam juz wiele, skrajna biede i nieprzyzwoite bogactwo.
To kraj kontrastow, tak ostrych, ze czasem trudnon w nie uwierzyc,
pomimo tego, ze jest sie ich naocznym swiadkiem.
Ale taka jest prawdziwa Indonezja,
zachwycajaca, a jednoczesnie odrazajaca.
Nie sposob jest zignorowac ta druga strone...

Matka karmiace mlode.
Zdjecie zrobione w Banjarmasin na wyspie makakow.
Na malej powierzchni zyje 600 osobnikow tego gatunku.
Sa rozpuszczone przez ludzi, czesto agresywne,
jesli nie ma sie dla nich jedzenia.
Ogladanie ich w takich warunkach jest dalekie od przyjemnosci.

To byl moj pierwszy tak bliski kontakt z Makakami jawajskimi
Long tailed macaques (Macaca fascicularis).
Spedzilam z nimi moze godzine, ale udalo mi sie zauwazyc
podobienstwa w zachowaniu do tych, ktore obserwowalam
u Makakow czubatych.
Uswiadomilam sobie tez, ze prowadzic obserwacje tego gatunku
makakow bedzie, z wielu powodow, znacznie trudniej...


Niby powinny byc jakies zasady, ale nikt o nich nie informuje,
wiec trudno oczekiwac, ze ludzie beda zachowywac sie w stosunku
do zwierzat tak jak powinni. Panowie pobierajacy oplate przy
wejsciu nie dbaja o nic wiecej,
jak tylko otrzymanie naleznosci za wstep.
Na moje pytania nie potrafili nawet odpowiedziec,
nikt nie wykorzystuje tego miejsca do celow edukacyjnych,
sluzy wylacznie jako rozrywka,
kazdy moze nakarmic i dotknac malpe.
Szkoda, bo najwazniejsze to uswiadomic
lokalna ludnosc, zeby docenila co ma.
Tu ciekawostaka cennik ksztaltuje sie nastepujaco:
local: 5.000 Rp, turist (czytaj bule): 25.000 Rp,
to sie nazywa traktowac wszystkich jednakowo co?


Na przeciwko 'Borneo Home Stay', nie udalo przekonac
sie wlascicieli, zeby oddali malpe we wlasciwe rece,
pomimo tego, ze nie potrafili uzasadnic
potrzeby trzymania jej na lancuchu kolo domu.

'Borneo Home Stay', tani, w miare czysty i z mozliwoscia negocjacji ceny.
Wszystko zalezy od umiejetnosci targowania sie.
Mnie udalo sie calkiem niezle ;).
Przy dluzszych pobytach mozna sporo zaoszczedzic,
ale kto chcialby dluzej zostac w Banjarmasin, jesli nie musi?

Srednio co 100 m po jednej lub po drugiej strony ulicy
wznosza sie barwne, okazale meczety.
Sa ich tu dziesiatki, jesli nie setki.
Banjarmasin i okolice to region w 90% zmaieszkaly przez muzulman.
Martapura. Tu dojechalismy motorem, po drodze mijajac Banjarbaru.
Po przebyciu kolejnych kilometrow przesiedlismy sie z niego
na publiczny transport. Dalsza droge odbylismy minibusami
i samochodami. Cel podrozy - Loksado.

Targ w Martapura,
wyjatkowo barwny i o dziwo przyjemniejszy, niz chocby ten w Bogor.

Imponujacy meczet w Martapura.
Z miejsca w ktorym wykonalam zdjecie ruszylismy
w dalsza podroz minibusem do Kantangan. Po drodze mijalismy
urokliwe wioski, jak chocby Sungkai i Rantau.
Moglabym w ktorejs z nich zamieszkac, tak mi przypadly do gustu.
Po 3 godzinach jazdy dotarlismy do Kantangan,
gdzie musielismy znalezc transport do Loksado...

A oto i on. Poniewaz do i z Loksado nie ma regularnego,
publicznego transportu.
Jedyna mozliwoscia, zeby sie tam dostac, to znalezienie kogos,
kto przyjechal z Loksado do Kantangan na zakupy.
Nie pisany rozklad jazdy tych samochodow to odjazd
o godzinie 6.00 z Loksado, bo to jest najlepsza pora
by dojechac na targ,oraz o godzinie 15.00/16.00 do Loksado,
bo o tej porze zwykle konczy sie robic zakupy.
Podroz do Loksado trwa od 1,5 do 2 godzin,
w zaleznosci od tego, jak bardzo spieszy sie kierowca.
Zdjecie zamiescilam celowo - prosze przyjrzec sie kierowcy,
Nie dajcie sie zwiesc, nie jest to niski mezczyzna, a 12 letni chlopiec!
Dopoki nie wyruszylismy, nie wierzylam, ze to on bedzie prowadzic,
bylam pewna, ze lada chwila zjawi sie jego ojciec.
Nigdy sie jednak nie zjawil, a chlopak dowiozl nas na miejsce
bez zadnych problemow.
Dzieci tutaj szybciej dojrzewaja, szybciej tez zaczynaja pracowac.
Kazdy kto narzeka, ze ma zle, powinien przyjechac tu, zobaczyc
i przekonac sie jak bardzo sie myli. Co zaskakuje,
dzieci tu, mimo wielu obowiazkow sa niesamowicie pogodne i wesole.
No i zaradne, bardziej niz nie jeden z nas!

Loksado. Widok od strony hotelu, ktory wedlug przewodnika
Lonley Planet z 2007 roku, powinien byc tani i kosztowac 30.000 Rp.
Tego hotelu juz od ponad 3 lat nie ma!
Za to jest inny, nowy i drogi - cena za nocleg 181.500 Rp,
nie do negocjacji, nawet jesli hotel stoi pusty.
Na zdjeciu po prawej drewniany 'home stay', nowy, czysty i przytulny.
Cena 125.000 Rp za pokoj, ale wlasciciele znajda przewodnika,
zorganizuja rafting i transport jesli potrzebujesz.
Ponadto mozna sie targowac i uzyskac lepsza cene.

W Loksado jest mnostwo wodospadow, wiele gor do zdobycia
i kilometrow tras trekingowych do przemierzenia,
a kazda prowadzi w piekne miejsca.
Jeden dzien to stanowczo za malo, nalezloby zostac tu przynajmniej tydzien...

Air Terjun Haratai, jeden z wielu wodospadow w tej okolicy.

A to z kolei jedna z wielu odosobnionych wiosek polozonych na trasie,
ktora obralismy by dojsc do wodospadu.


Rafting :). Zanim jeszcze zaczelo padac
i zalewalo nas tylko od dolu...
Polecam, fajna sprawa, jak ktos ma wiecej czasu,
moze zaczac przygode od budowania tratwy.
A jak sie ma wiecej czasu i gotowki splywac mozna przez caly dzien,
az do Kantangan, przy czym wrazenia mocno ekstramalne podobno,
nie wiem, nie sprawdzilam niestety.

Ten widok dopelnil moj dzien, choc byla dopiero 13.00!
Prawdziwie dzikie makaki! Ten samiec wyraznie byl nami zaiteresowany,
podczas gdy reszta grupy raczej niesmiala i nieufna.

Po ponad dwu godzinnym splywie w dol rzeki bambusowa tratwa,
osuszam sie w palacych promieniach slonca.

Gdzies w drodze miedzy Martapura a Banjarmasin.
Takimi widokami cieszylam oczy, z pozycji pasazera.
Podroz motocyklem daje nie tylko nisamowita frajde,
ale pozwala zobaczyc wiecej, niz chocby z okna samochodu czy autobusu.
A to, ze troche wytrzesie i po kilku godzinach jazdy
dretwieja nie tylko konczyny ale i posladki to nic :)!

Do Banjarmasin dotarlismy wieczorem, wybralismy sie na spacer w poszukiwaniu miejsca, gdzie mozna by zjesc kolacje. Miasto po zmroku nie wydawalo sie byc przyjazne, sprawialo wrecz wrazenie niebezpiecznego. Poza tym spacer wieczorowa pora byl jeszcze mniej przyjemny, niz za dnia. Nastepnego ranka, skoro swit, znow wsiedlismy na motor, upchnelismy na nim moje rzeczy, zapielismy kaski i ruszylismy w droge powrotna do Palangarayi.
Jak zapewne zauwazyliscie pisalam tu wszedzie w liczbie mnogiej 'my'. Znaczy to, ze mialam towarzystwo, ktos w koncu musial prowadzic ten motocykl, czyz nie? W mojej podrozy towarzyszyl mi moj bardzo dobry indonezyjski kolega, istnieje wiele powodow dlaczego nie publikuje wspolnych zdjec i nie wymianiam jego imienia, a ma to zwiazek z jego praca i tutejszymi obyczajami, a kto wie moze i z moim powrotem na Kalimantan?

piątek, 11 grudnia 2009

Kalimantan - Palangkaraya, Kereng, Camp, Sebangau National Park

Powracam po wyjatkowo dlugiej przerwie. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, moze poza tym, ze brakuje mi czasu i prawde mowiac ostatnio troche sie rozleniwilam.

Od czasu jak opuscilam Tangkoko i przylecialam do Jakarty, a nastepnego dnia wylecialam do Palangarayi, wiele sie wydarzylo. Jako, ze za duzo mam zaleglosci w pisaniu i trudno bedzie to nadrobic postanowilam, ze zamiast wyczerpujacych opisow bedzie foto story.


29 pazdziernik. Po nocy spedzonej w miescie, w domu wynajmowanym przez OuTrop, wybralam sie nareszcie do obozu. Z Palangkarayi do Kereng angkotem, z Kereng przeprawilam sie przez rzeke klotokiem (lodzia z silnikiem, ktora trudno okreslic mianem motorowki :)) do 'stacji' lori. Na zdjeciu widoczna lori i prowadzacy ja Dewa i Adul. Jako, ze zaczela sie juz pora deszczowa, przez cala droge towarzyszyl mi obfity deszcz.

Pierwszy dzien w Sebangau i prosze od razu Sumatran pit-viper (Trimeresurus sumatranus).
W zeszlym roku, przez 2 miesiace nie spotkalam ani jednego. Ale na tym nie koniec, zaraz potem spotkalismy Czerwone Langury - Red Leaf Monkey (Presbytis rubicunda) gatunek endemiczny dla Borneo, zdjecia niestety nie udalo mi sie zrobic, a takze wiele innych interesujacych gatunkow zwierzat, w tym wytesknione Orangutany.


Peat-swamp - o tej porze roku las powinien byc juz zalany woda, niestety nie jest,
wszystko przez zbyt dluga pore sucha i sierpniowe pozary.
A tak chcialam zobaczyc i sprobowac swoich sil w lasie,
w ktorym brodzi sie po kolana w wodzie.
No trudno, bede musiala wybrac sie tu raz jeszcze... :)

A oto cel mojej wyprawy do lasu - Orangutany.
Na zdjeciu Indah i Isabella, matka z corka.
Ta sama pare obserwowalam ponad rok temu!
Mialam niesamowite szczescie, gdyz przez minione 3 tygodnie nikt nie widzial tu Orangutanow. Przeniosly sie daleko w glab lasu w poszukiwaniu pokarmu.

Dlatego obawialam sie, ze nie uda mi sie ich w tym roku zobaczyc. To byl jednak szczesliwy dzien! Rewelacja! Usmiech nie schodzil z mojej twarzy do samego wieczoru, smiem przypuszczac ze utrzylam sie tez w trakcie snu :).

Jak to dobrze znow spotkac Orangutany!


W tym dniu na kazdym kroku spotykalam jakies zwierze.
Tego osobnika niestety jeszcze nie zidentyfikowalam.


Dewa. Adul i Santi po powrocie z lasu, segreguja zebrany material
i przygotowuja go do dalszych analiz.

Hendri umila chlopakom prace graniem i spiewaniem.
Zupelnie jak za dawnych czasow.
Brakowalo mi tego, bardzo mi brakowalo tej atmosfery!

Oboz. Taki jakim go zapamietalam, choc nieco ulepszony i rozbudowany.


Tradycyjna rozrywka. Po pracy nie mozna nie zagrac,
trzeba przeciez zmeczyc sie jeszcze bardziej :).
Mecz miedzy Santim, a Hendrim, nie jestem pewna, ale chyba Santi go wygral.
Knock-knock-knockin' on heaven's door
Knock-knock-knockin' on heaven's door
Knock-knock-knockin' on heaven's door....
Niektore rzeczy nigdy sie nie zmieniaja, Santi wciaz gra
te same utwory i spiewa tym samym zachrypnietym,
rokowym glosem. Kazda chwila spedzona w obozie
przywolywala zeszloroczne wspomnienia.
Santi ozenil sie w kwietniu, nie mieszka juz w stacji,
ale gdy sie w niej zjawia, wszystko wydaje sie byc jak dawniej.
Zupelnie jakby czas sie zatrzymal...


Zeszloroczna ekipa w niemal pelnym skladzie.
Od lewej: Yudhi, Adul, Dewa, Hendri, Santi, Udin (nowy asystent) i ja.


Koniec tego dobrego, droga powrotna do Kereng i kolejne pozegnanie...
Kto wie, moze jeszcze kiedys tu wroce, moze z wlasnym projektem...
Chcialabym, tak bardzo bym chciala...



Liz, ktory odwiozl mnie do stacji i zorganizowal transport do Kereng.
Szkoda, ze nie moglam zostac dluzej...


Widok na wioske od strony rzeki, domy wyniesione ponad powierzchnie wody, gdyz w
sezonie deszczowym jej poziom znacznie sie podnosi.


Kereng, stad do obozu juz tylko 15 minut klotokiem,
a do Palangkarayi 25 minut jazdy angkotem.
Tu zaczela sie moja kolejna podroz - motocyklem do Banjarmasin.