niedziela, 28 lutego 2010

Wtorek. 23 lutego

Sipiso piso air terjun.


Danau Toba.


Zaczne od tego, ze wciaz jestem w Berastagi.

Tuz przed wschodem slonca obudzil mnie deszcz, przez co zostalam w lozku dluzej niz planowalam. Gdy otworzylam oczy po raz drugi, niebo rozjasnialo pelne slonce. Zgodnie wiec z pierwotnym planem, wybralam sie nad wodospad Sipiso-piso. Jak zwykle zasiegnelam jezyka w

hotelu skad, czym i za ile do celu. Z chlopakiem, ktory dzien w dzien udziela mi informacji i odpowiada na setki pytan, prawie sie juz zaprzyjaznilam. Dlatego tez, pozwolilam sobie wytknac mu mocno wygorowana cene wynajmu motorow. Otoz wczoraj wpadlam na genialny pomysl wynajecia motoru i odkrywania okolic miasteczka na wlasna reke. Okazalo sie, ze hotel w ktorym mieszkam dysponuje motorami do wynajecia. Niemniej, gdy uslyszalam cene, scielo mnie z nog.

100.000 Rp za dzien, za polaltomat w podeszlym wieku, na oko watpliwej i niepelnej sprawnosci. Wyrazilam powazne oburzenie, powiedzialam, ze nie zaplace wiecej niz 35.000Rp i ze za tyle wypozyczalam takowe i lepsze maszyny odpowiednio w Bogor na Javie i w Ubud na Bali. Rano cena nie zmienila sie, w zwiazku z czym wybralam transport publiczny.


Z Berastagi pojechalam do Kebanjahe, co trwalo 20 minut jazdy angkotem i kosztowalo 3.000Rp. Tam przesiadlam sie do busa, chcialam dojechac do Merek. Po krotkiej, acz konkretnej rozmowie z kierowca wyszlo na jaw, ze ten przejezdza niedaleko zjazdu w kierunku wodospadu, wiec zaoferowal, ze tam mnie wyrzuci. Tak tez zrobil, zanim zdazylam wyciagnac pieniadze, zeby za przejazd zaplacic, bus znikal mi z pola widzenia. Nie wiem, czy juz o tym wspominalam, ale w Indonezji, gdzie by to nie bylo, kierowcy rzadko zatrzymuja sie pozwalajac posazerom wysiasc, z wyjatkiem pierwszej i ostatniej stacji oczywiscie. Jesli zyczy sie sobie oposcic pojazd na trasie, nalezy powiadomic kierowce, a ten zwolni, choc nie na dlugo, wiec refleks jest tu raczej pomocny. Na pelne zatrzymanie sie pojazdu nie ma co liczyc, natomiast na pomoc w postaci energicznego wyladowania bagazu i/lub pospieszajacego szturchanca, jak najbardziej :). Tak wiec, jako, ze nikt w trakcie jazdy nie wyciagnal reki po pieniadze, planowalam zaplacic przy wysiadaniu, zanim zdazylam to zrobic bus odjechal. Owa przejazdzka - 1,5 godzinna, choc bylaby dluzsza, gdyby kierowca z uporem maniaka nie lekcewazyl tragicznego stanu drog, nadmiernej predkosci i bardzo ryzykownych manewrow, powinna byla kosztowac mnie 10.000Rp.

W miejscu, w ktorym wysiadlam nie wzbudzilam nadmiernego zainteresowania, nikt nie krzyczal 'becak?!', 'ojek?!', 'mau ke mana?!' (co znaczy 'dokad?'). Korzystajac z tak nietypowej sytuacji, spacerem udalam sie przed siebie. A przede mna snula sie asfaltowa droga, po stronach ktorej rozposcieraly sie plantacje pomidorow. Rzadka, prowizoryczna zabudowa, praktycznie zerowy ruch, kilka osob pracujacych w polu zajetych do tego stopnia, ze szkoda im bylo czasu zerknac w moim kierunku, lejacy sie z nieba zar, cisza i spokoj, wszystko to koilo moje mocno nadwyrezone nerwy. Piekne widoki, rysujace sie w oddali gory i wzgorza porosniete lasem zapowiadaly bardzo przyjemny dzien. Po okolo 20 minutach spaceru trafilam na znak witajacy turystow i informujacy, ze na szczyt wzgorza Sipiso-piso prowadzi 3 kilometrowa droga, ani slowa o wodospadzie. Po raz kolejny przekonalam sie, ze bedac na Sumatrze, a przynajmniej w jej polnocnej czesci, trzeba wiedziec gdzie chce sie dotrzec, gdzie to miejsce sie znajduje i jaka droga tam prowadzi. Znakow, reklam, czy drogowskazow do nawet najpopularniejszych pod wzgledem turystycznym miejsc - brak. Zajrzalam do pobliskiego domu, gdzie uslyszalam, ze do wodospadu jeszcze kawalek, prosto glowna droga.

Zamyslona ruszylam dalej. Zza ktoregos z kolejnych zakretow wylonil sie widok, jakiego sie nie spodziewalam. Oto wpatrywalam sie w slawne jezioro Toba. Najwieksze nie tylko na Sumatrze, ale w calej południowo-wschodniej Azji. Dopiero po kilku minutach podziwiania widoku skierowalam swe kroki w kierunku wodospadu. Niedlugo potem natrafilam na brame, gdzie kilku panow witalo turystow i poberalo oplate za wstep, koszt 2.000 Rp. Od razu ruszylam w dol wodospadu, gdzie prowadzily dlugie schody. Po drodze minelam tylko jedna osobe, idaca w przeciwnym kierunku. Przystajac co i rusz wchlanialam widok. Absolutny brak turystow cieszyl mnie niezmiernie. W Indonezji nigdzie nie jest sie samemu, nawet jesli podrozujesz sam(a), a zwlaszcza wtedy, zainteresowanie jakie wzbudzasz wsrod miejscowych jest ogromne, a wraz z tym wzrasta ich chec dotrzymania ci towarzystwa. Po kilku miesiacach spedzonych w tym kraju, zaczyna sie doceniac chwile, gdy mozna pobyc samemu ze soba.


Pogoda, ktora sprawiala wrazenie, ze ma ochote sie zmienic, zaprzestala na sprawianiu wrazenia. W pelnym sloncu, czasem tylko przyslanianym przez chmury, przemoczona od rozpryskujacej sie z olbrzymia sila wody, ktora spada tu z wysokosci 120 m, cieszylam sie kazda minuta tego popoludnia.

Gdy ponownie wspielam sie na gore i oderwalam wreszcie wzrok od wodospadu zwrocilam go w przeciwnym kierunku, gdzie moglam podziwiac jezioro Toba. Katem oka zobaczylam chlopaka robiacego zdjecia. Nie telefonem, jak wszyscy maja to tu w zwyczaju, a aparatem. Pozazdroscilam mu, przeklinajac w myslach pomysl zostawienia mojego w Ketambe. Gdy minelam go w drodze do wyjscia, zapytalam, czy nie mialby nic przeciwko, zeby pozyczyc mi aparat na kilka minut. Zgodzil sie bez wahania. Uzylam swojej karty pamieci, ktora nie tak znow przypadkiem mialam przy sobie. Pstryknelam kilka fotek, podziekowalam i oddalam aparat. Chlopak niesmialo zapytal, czy mozemy zrobic sobie wspolne zdjecie. Nie odmowilam, w koncu wyswiadczyl mi przysluge. Pozegnalam sie i udalam w droge powrotna, tym razem naprawde zanosilo sie na deszcz. Po 1o minutach dogonil mnie motor, a na nim chlopak od aparatu. Zapytal dokad ide, odpowiedzialam ze do Merek. Zaproponowal, ze mnie podwiezie, bo jedzie w tamtym kierunku. Wsiadlam bez wahania. Nie dlatego, ze zapomnialam juz wczorajsze, meczace towarzystwo, a dlatego, ze ten chlopak byl zupelnie inny. Nie natretny, nieco niesmialy, mily i dobrze mu z oczu patrzylo. W trakcie rozmowy, okazalo sie, ze Janner jest z Medan i tam wlasnie jedzie. Co oznaczalo, ze bedzie przejezdzal przez Berastagi i z miejsca zapytal, czy moze mnie podwiezc do celu. Pewnie, ze sie zgodzilam. Dawno nie jezdzilam motorem, nawet jako pasazer i to byla swietna okazja. Co prawda zlapal nas po drodze deszcz, a jazda nawet motorem, po dziurawych i wyboistych drogach polnocnej Sumatry nie nalezy do najbezpieczniejszych i najprzyjemniejszych, to i tak ta przejazdzka byla o niebo lepsza, niz powrot busem.

Zatrzymalismy sie w kilku miejscach, gdzie Janner zrobil zdjecia pomnikom i przy okazji opowiedział mi nieco historii. Przy tym okazalo sie, ze studiuje lesnictwo, wiec mielismy o czym rozmawiac. Zainteresowal go fakt, ze bede (przy odrobinie wysilku urzednikow) pracowac w Ketambe. Gdy dotarlismy do Berastagi, wymienilismy sie mailami i kto wie, moze jak bede w Medan jeszcze sie spotkamy. Ciesze sie ze go poznalam, bo takich wlasnie ludzi poznawalam do tej pory, milych i bezinteresownych. Wczorajsze spotkanie zostalo zatarte i uznane za wyjatek od reguly.

Wieczorem zadzwonil do mnie Pak Agil przepraszajac (o dziwo!) za opoznienia i wyjasniajac dlaczego wydanie mi pozwolenia (SIMAKSI) tak dlugo trwa. Ponownie bowiem RISTEK wyslal do PHKA dokumenty zawierajace bledy. Ponownie, znaczy po raz drugi! Choc postanowilam sie nie denerwowac, nie latwo mi bylo postanowienia dotrzymac. Medan musi poczekac, Ketambe musi poczekac, ja znow mam byc cierpliwa i czekac. Za duzo cos tego czekania! Przegryzajac kolejny kawalek roti cane pomyslalam, ze jesli pogoda dopisze, jutro zdobede drugi z wulkanow – Sinabung. Zaraz potem zaczela sie burza, jakiej jeszcze w Indonezji nie widzialam…

Poniedzialek, 22 lutego

Ponownie zerknelam na mape wreczona mi w recepcji hotelu. Tegoz dnia postanowilam wybrac sie do Parku Narodowego Tahura i nad wodospad Sikulikap.


W pierszej kolejnosci chcialam zobaczyc Park Narodowy, o ktorym w internecie wyczytalam, ze jest to miejsce nastawione na turystow, gdzie oferuje sie przejazdzki na sloniach oraz konne, a o ktorym w przewodniku nie wspomina sie ani slowem. Zanim jednak wybralam sie w to miejsce, chlopak pracujacy w hotelu i udzielajacy mi wielu wskazowek, poinformowal, ze sloni juz od dawna w tym miejscu nie ma, gdyz zostaly przetransportowane do zoo. Poniewaz liczylam bardziej na spacer po lesie i spotkanie z gibbonami, niz przejazdzke na sloniu, udalam sie tam z samego rana. Juz w angkocie, gdy powiedzialam kierowcy dokad chce jechac, wzbudzilam zainteresowanie. Przez niemal cala droge odpowiadalam na pytania pasazerow, po co sie tam wybieram. Uslyszalam, ze nie ma tam nic ciekawego, ze miejsce popada w ruine, a wszystko przez korupcje i zle zarzadzanie. Nie bardzo rozumialam, co miejscowi maja na mysli, przeciez mialam odwiedzic Park Narodowy i jesli faktycznie jest pozostawiony sam sobie bez ludzkiej interwencji, tym lepiej.

Gdy dotarlam na miejsce, zobaczylam ogrodzony teren, a na nim podupadle budynki. Udalam sie w kierunku wejscia. W miejscu, gdzie znajdowala sie kasa nie bylo zywej duszy. To akurat zadziwiajace, do tej pory, niezaleznie od tego jakie miejsce odwiedzalam, zawsze znalazl sie ktos, kto sprzedawal bilety. Tu nie bylo nikogo. Weszlam wiec na teren parku, zdecydowanie jednak nie parku narodowego. Spacerem zwiedzilam caly teren, faktycznie, opuszczony kawal czasu temu. Co, moim skromnym zdaniem nie ujmowalo miejscu absolutnie nic, wrecz przeciwnie. Zagladajac do rozpadajacych sie budynkow, probowalam odgadnac, co tu kiedys bylo. Wciaz staja tu, w nie najgorszym stanie, budynki gospodarcze, w ktorych zgaduje trzymano slonie. Czesc, zwlaszcza starych, rozpadajacych sie, drewnianych domow, porosnieta przez roslinnosc, wygladala zachwycajaco. Poniewaz, jak juz wspomnialam, nie zabralam ze soba do Medan ani odpowiedniego obuwia, ani stroju, na odkrywanie dzungli nie bardzo moglam sobie pozwolic. Tam, gdzie udalo mi sie przedrzec i wdrapac oczywiscie dotarlam, wiekszosc czasu spedzilam jednak w dawniej zagospodarpwanej czesci lasu. Przysiadlam pod drzewem, wyciagnelam ksiazke, ale nie zaczalam nawet czytac, gdyz calkowicie pochlonely mnie dzwieki dochodzace z lasu.

Oczywiscie Tahura to wiecej niz ogrodzony teren, bedacy kiedys glowna rozrywka turystyczna. Za ogrodzeniem roztacza sie piekny i potezny las, wlasciwy Park Narodowy. Niemniej nawet ten drobny, wydzielony, niegdys zagospodarowany fragment lasu ma swoj czar. Dla kogos, kto chce odetchnac na lonie natury z dala od ludzi, idealne miejsce.


Gdy nacieszylam sie spokojem, pooddychalam swiezym, wilgotnym i chlodnym powietrzem, postanowilam ruszyc dalej, w kierunku wodospadu Sikulikap. Wiedzialam, gdzie sie znajduje, gdyz polozony jest tuz przy trasie z Medan do Berastagi. Zlapalam angkot, ktory (doslownie) wyrzucil mnie w miejscu, gdzie sobie tego zyczylam. Wodospad ujrzalam z tarasu jednej z opuszczonych restauracji. Roztaczal sie stad widok na Sikulikap i otaczajacy go las. Zapragnelam zejsc w dol i spojrzec na kaskade wody z innej perspektywy. Zajelo mi sporo czasu znalezienie owego zejscia. Miejscowi wskazywali rozne kierunki i powoli zaczynalam watpic, czy uda mi sie tam dotrzec. Gdy tak szlam wzdluz ulicy, poszukujac dogodnego zejscia po stromym, porosnietym lasem zboczu, niespodziewanie zatrzymal sie przede mna chlopak na motorze. Odpowiedzialam na pytanie co tu robie, na co on zaoferowal, ze podrzuci mnie w miejsce ktorego szukam. W 5 minut pozniej bylismy na miejscu, ktore wczesniej minelam. Zadnego znaku, zadnej tabliczki informacyjnej, nic. Zakamuflowane tak, ze nic dziwnego, ze je przeoczylam. Podziekowalam i juz mialam odejsc, gdy za plecami uslyszalam wolanie 'czekaj!'. No i stalo sie, chlopak, ktory wyswiadczyl mi przysluge uznal, ze pojdzie ze mna. Nie pytajac wcale, czy mi to odpowiada. Na nic zdal sie moj protest. Stwierdzil, ze wlasciwie taki byl jego plan na dzis, ma duzo czasu i pojdzie ze mna. Dodal, ze to tez dla mojego bezpieczenstawa. Wierzcie, ze czulabym sie o niebo bardziej bezpiecznie sama, nie wspominajac o komforcie. Pomyslalm, trudno, pocwicze przynajmniej jezyk, gdyz moj nowy znajomy nie mowil po angielsku. Jak sie pozniej okazalo, po indonezyjsku takze mowil kiepsko, mieszajac go z jezykiem lokalnym, ktorego ja z kolei nie rozumialam. Kolega imieniem Adid, okazal sie byc bardzo bezposredni i chetny do pomocy, za kazdym razem, gdy na drodze pojawiala sie przeszkoda, wyciagal reke by mi pomoc. Ja z kolei za kazdym razem odmawialam grzecznie, mowiac ze sobie poradze. Ani w trakcie spaceru, ani na dole pod wodospadem, nie mialam szansy nacieszyc sie widokiem, gdyz moj towarzysz byl bardzo gadatliwy. Nie przeszkodzilo mu, gdy oswiadczylam, ze nic nie rozumiem z tego co mowi. Gadal i gadal. Nastepnie zaczal robic zdjecia – mnie. Oczywiscie bez pytania, czy mi to odpowiada. To u indonezyjczykow typowe, cos co wielu z nas nazwalo by brakiem taktu lub bezczelnoscia, tu jest na porzadku dziennym i nikt nie widzi w tym nic zlego. Pojecie prywatnosci nie istnieje w tym kraju, nie jesli jestes ‘bule’.


Pomimo, ze zazwyczaj jestem niebywale cierpliwa, nawet w kontakcie ze zbyt ciekawskimi osobnikami, tym razem mialam dosc, Adid rujnowal moj, tak dobrze zapowiadajacy sie, samotny dzien. Gdy wiec w drodze powrotnej zaproponowal, ze zabierze mnie tu i tam i w ogole wszedzie, gdzie tylko bede chciala, stanowczo odmowilam. Nieco zaskoczony, zaoferowal, ze w takim razie odwiezie mnie do Berastagi, bo tam sie wlasnie udaje. Zdawal sie nie przyjmowac lub nie rozumiec odmowy. Wyciagnelam telefon i udalam, ze odczytuje wiadomosc. Ten prawie wszedl mi na plecy by zajrzec od kogo ten sms. Zaspokajajac jego ciekawosc, otworzylam pierwsza lepsza wiadomosc od Cédrica, gdyz ten zazwyczaj pisze do mnie po angielsku i wymachujac mu telefonem przed nosem zaczelam wymyslac. Ze moj chłopak wlasnie jedzie do Berastagi z Medan, ze mamy sie tu spotkac, wiec nie ma mowy, zebym z nowym znajomym pojechala gdziekolwiek. Podzialalo, ale nie na dlugo… W to, co nastapilo pozniej sama bym nie uwierzyla, gdybym tego nie doswiadczyla. Adid poczatkowo rozczarowany, nie zaprzestal oferowania pomocy przy przekraczaniu powalonych drzew, wciaz wyciagajac w moim kierunku rece. Zaczal rowniez wypytywac mnie, o mojego wyimaginowanego chlopaka. Co robi, jak ma na imie, dlaczego jestem tu sama. Nastepnie wyznal, ze uwaga… zakochal sie we mnie, bo taka jestem piekna, madra i w ogole cudowna, i ze taka szkoda, ze kogos mam, bo on jest zainteresowany. Ba, ma nawet powazne zamiary i najchetniej by sie ze mna ozenil. No nie sciemniam! Ale najlepsze dopiero mialo nastapic… Gdy przelknal fakt, ze slubu nie bedzie, a przynajmniej nie ze mna, oswiadczyl, ze zaczeka ze mna na tego mojego chlopaka. Usiadziemy, zjemy lunch, napijemu sie kawy, porozmawiamy, a jak moj chlopak przyjedzie, wtedy nas zostawi. Nie moglam uwierzyc. Jednak jak to mowia, klamstwo ma krotkie nogi. Oczami wyobrazni widzialam jak lazi za mna przez caly dzien i ciarki przeszly mi po plecach. Juz mialam otworzyc usta, zeby grzecznie podziekowac za propozycje i odmowic, gdy nad moja glowa przeskoczyla malpa, jedna, pozniej druga i trzecia. Niewiedziec kiedy, znalezlismy sie w srodku grupy makakow lapunder (Pig tailed macaque, Macaca nemestrina). Sa to jedne z wiekszych makakow, podobnych rozmiarow, co makaki czubate (Macaca nigra). W naturze bardzo niesmiale, trudne w obserwacji. Te tutaj, zyja blisko ludzi i czesto odwiedzaja wioske w poszukiwaniu pokarmu. Nasza obecnosc nie zrobila na nich najmniejszego wrazenia. Bez przeszkod wiec, moglam im sie przyjrzec. Spedzilam dobre polgodziny obserwujac, po raz pierwszy, ten gatunek. Adid znudzony przysiadl na klodzie. Uznalam, ze to moja szansa. Nie spuszczajac wzroku z makakow powiedzialam mu, zeby wracal, ja tu zostane, kto wie jak dlugo to potrwa, szkoda jego czasu. Myslicie ze posłuchal? Doczekal az makaki przeniosly sie w teren, gdzie nie moglam juz za nimi pojsc i wrocil ze mna na gore. Zanim zdazyl sie odezwac, wyciagnelam w jego kierunku reke, powiedzialam: 'dziekuje bardzo, ale teraz chce usiasc sama, poczytac ksiazke i poczekac na mojego chlopaka'. Szybko dodalam raz jeszcze: ‘SENDIRI!’ co znaczy ‘sama’. Podzialalo. Stanowczosc w duzym natezeniu pozwolila mi znow zostac samej.

Zgodnie z tym, co powiedzialam natretowi, usiadlam w przydroznej kawiarni, wyciagnelam ksiazke, usmiechnelam sie sama do siebie i pograzylam w lekturze. Gdy skonczylam kolejny rozdzial, zlapalam busa i wrocilam do miasteczka. Wieczor standardowo spedzilam na tarasie, rozmawiajac przez telefon z Cédriciem, ktorego do lez ubawila moja historia. Zadzwonilam tez do domu. Ciekawe, ze ze wzrostem odleglosi i w miare uplywu czasu kilku minutowa rozmowa z mama, czy sms od taty cieszy tak bardzo :).

sobota, 27 lutego 2010

Niedziela, 21 lutego

Na szczycie aktywnego wulkanu Sibayak (2212 m.n.p.m) z grupa studentow.
Zdjecie wykonane telefonem jednego z nich.
Przekazane mi za pomoca facebooka. Terima kasih !

Obudzilam sie przed wschodem slonca, zaparzylam kawe i popijajac ten pobudzajacy napoj, wsluchiwalam sie ponownie w muzulmanskie modly. Chwile pozniej na niebo zaczelo wkradac sie slonce. Po raz kolejny pozalowalam, ze nie mam ze soba aparatu, gdyz widok niewatpliwie wart byl uchwycenia. Przegryzlam szybkie sniadanie i ruszylam w kierunku wulkanu.

Sama, bez przewodnika.. bez towarzytwa... tylko ja i natura, cieszylam sie na ten dzien, ktory juz sie przeciez zaczal, a ja mimo to, nie moglam doczekac sie kazdej kolejnej chwili...

Tu drobna uwaga. Sibayak nie jest wulkanem wysokim lub trudnym do zdobycia, co nie zmienia faktu, ze gdyby znajdowal sie na przyklad na Javie lub Bali, kazdy turysta zobowiazany bylby do wynajecia przewodnika. Tu sprawa wyglada inaczej. Gdy wspomnialam w hotelu, ze chce sie wspiac na Sibayak otrzymalam mapke i rade jak znalezc droge na szczyt i nastepnie powrotna. Ani slowa na temat tego, ze potrzebny mi przewodnik! Z ciekawosci jednak zapytalam o cene. W odpowiedzi uslyszalam 150.000 Rp lub 180.000 Rp jesli zycze sobie zjesc na gorze lunch. Nawet na wiesc, ze wybieram sie sama, nie bylo zadnego nagabywania, straszenia potencjalnymi niebezpieczenstwami, czy liczba osob, ktore dotychczas zginely zdobywajac Sibayak. Zamiast tego uslyszalam 'powodzenia, udanej wspinaczki'. To wlasnie dlatego, Gunung Sibayak uchodzi za jeden z najbardziej dostepnych wulkanow w Indonezji.

W miejscu, w ktorym rozpoczyna sie droga na szczyt znajduje sie mini biuro, gdzie nalezy dokonac oplaty w wysokosci 1.500 Rp i wpisac sie na liste, podajac godzine rozpoczecia wyprawy. Po dokonaniu formalnosci ruszylam we wskazanym kierunku. Poczatek trasy to asfaltowa droga przecinajaca las, ktora to, na zmiane, pnie sie w gore i opada w dol. Pomimo tego, ze asfalt odbiera wiele uroku, to taczajacy las, a zwlaszcza spiew ptakow, lutungow i gibbonow wiele wynagradza. Nasluchiwalam, skad dochodza spiewy i staralam sie wypatrzec malpy posrod koron drzew. Nie dlugo cieszylam sie samotna wyprawa, po 15 minutach spaceru za plecami uslyszalam przyspieszone kroki. W chwile pozniej mialam juz towarzystwo. Miejscowy chlopak bardzo chcial ze mna porozmawiac. Szybko okazalo sie, ze nie bedzie mi towarzyszyl przez cala droge, a jedynie jej fragment, gdyz wybieral sie do sasiedniej wioski. Nie ukrywam, ze ulzylo mi nieco. Pierwszy raz od dawna mialam okazje pobyc sama i chcialam sie ta chwila nacieszyc. Po pol godzinie dotarlismy do rozdroza. Moj nowy znajomy udal sie w lewo, ja skierowalam swe kroki na prawo. Tu droga zaczela byc kreta i wyraznie piac sie pod gore. Minelam mini parking, ktory o dziwo byl absolutnie pusty. Nie moglam uwierzyc, ze w niedziele moze nie byc na szczycie ludzi. W chwile pozniej z naprzeciwka wylonila sie liczna grupa halasliwej mlodziezy. Poniewaz wciaz bylo wczesnie, musieli oni nocowac na szczycie. Jest to bardzo popularna forma rozrywki tutejszych uczniow i studentow. Po kilku minutach minelam kolejna paczke studentow wracajacych z biwaku. Po wymianie uprzejmosci i udzielenie przeze mnie odpowiedzi na standardowe pytania: 'skad jestes?', 'jak masz na imie?' i oczywiscie na koniec: 'czy mozemy zrobic sobie wspolne zdjecie?' ruszylam dalej.

Asfaltowa droga skonczyla sie, wdrapalam sie na nastepny etap trasy - sciezke prowadzaca na szczyt. Poczatkowo przez zarosla, pozniej przez las, nastepnie znow zarosla, az w koncu po skalistym zboczu wspielam sie na krawedz krateru.

Widok ponownie mnie zaskoczyl, znow poczulam satysfakcje i radosc z tego, ze jestem akurat tutaj, a nie gdziekolwiek indziej. Stalam nad kraterem, wdychalam buchajaca z fumorali goraca, o temperaturze ponad 100 stopni Celcjusza, mieszanke pary wodnej, dwutlenku wegla i duzej ilosci siarkowodoru i podziwialam. Przysiadlam na goracej skale i kontynuowalam cieszenie sie widokiem zerkajac na zmiane w dol krateru na jezioro oraz na osady siarki na jego scianie wyrzucane bez ustanku przez fumorale. To nie byl pierwszy wulkan jaki zdobylam, a mimo to radosc i zachwyt pozostal ten sam. Pewnie dlatego, ze kazdy byl inny i jedyny w swoim rodzaju.

Nie moglam oposcic tego miejsca, zjadlam zabrany prowiant, wspielam sie na kazda najwyzsza sciane, zblizylam mozliwie najblizej do buchajacych siarkowodorem fumorali, az do momentu, gdy nie moglam juz oddychac i w koncu postanowilam wracac. Wiedzialam, ze mozna zejsc w dol inna strona, wprost do goracych zrodel. Problem polegal na tym, ze po pierwsze droge nie tak latwo znalezc, a po drugie w prowadzi przez las, gdzie z kolei latwo sie zgubic. Nie bylabym soba, gdybym uznala to co pisza w przewodniku za fakt, nie sprawdzajac na wlasnej skorze.

Znalazlam droge, i postanwilam sprawdzic czy faktycznie jest duzo trudniejsza. Poczatek zapowiadal sie obiecujaco. Ostroznie i powoli schodzilam w dol, az w ktoryms momencie zrobilo sie potwornie slisko. Przypomnialy mi sie ostrzezenia z przewodnika i prosby Cédrica, zebym sobie przypadkiem nic nie zlamala. Poniewaz bardziej niz zejsc z wulkanu alternatywna droga, chce pracowac w lesie biegajac za makakami, zawrocilam. Powrot okazal sie nieco trudniejszy niz zejscie, uzywajac wiec wszystkich konczyn wrocilam do punktu wyjscia. Raz jeszcze spojrzalam w dol i pozalowalam, ze nie mam odpowiedniego obuwia, ktore, jak wszystko inne zostawilam w Ketambe. Wrocilam ta sama trasa, z ta roznica, ze gdy dotarlam do asfaltowej drogi odbilam w lewo kierujac sie w strone goracych zrodel. Za jedyna 3.000 Rp wygrzalam sie w siarkowej, podobno leczniczej wodzie. Zaczytana, poczatkowo nie zwrocilam nawet uwagi na turystow, ktorzy zazywali kapieli w sasiednim basenie. Gdy w koncu oderwalam sie od ksiazki wdalam sie w rozmowe z nimi, ktora zaowocowala wspolnym powrotem do Berastagi przez las. Kolejna wspinaczka, przedzieranie sie przez geste zarosla, przeskakiwanie nad i przeciskanie pod powalonymi drzewami, tego mi bylo trzeba. I choc nie wypatrzylismy gibbonow ani lutungow, to i tak bylam usatysfakcjonowana. Do hotelu dotarlam tuz przed zachodem slonca. Zmeczona i usmiechnieta zajadajac moj ulubiony roti cane keju (smazony chleb z serem) i popijajac goraca herbate, tak jak poprzedniego wieczoru wsluchiwalam sie w muzulmanska modlitwe i postanowilam nie wracac do Medan, a zostac w Berastagi nieco dluzej…

środa, 24 lutego 2010

Sobota, 20 lutego

Nadszedl kolejny weekend i zwyczajnie nie moglam zostac w Medan. Nie tylko dlatego, ze nie lubie duzych, zatloczonych i zanieczyszczonych miast, a Medan jest trzecim co do wielkosci w Indonezji. Ale rowniez dlatego, ze zwyczajnie mnie nudzi, a nuda sprzyja wydawaniu pieniedzy. Jak wydawac, to chociaz na cos, co jest tego warte... Z wielu potencjalnych mozliwosci, wybralam ponownie Beratstagi. Bylam juz w tym miasteczku wczesniej, takze na weekend, ale nic wtedy nie zwiedzilam. Razem z Cédrickiem spedzilismy wowczas wiekszosc czasu na nauce indonezyjskiego, analizie danych zebranych dotychczas przez jego lokalnych asystentow, niekonczacych sie dyskusjach i ogladaniu filmow. Nie wiem jakim sposobem nie wspielismy sie na zaden z 2 pobliskich, aktywnych wulkanow. Nie moglam sobie tego wybaczyc i przez ten caly czas, rosla gdzies we mnie, nieodparta pokusa, zeby ten blad naprawic. Stad moj wybor padl na miejsce, w ktorym juz bylam, ale ktorego wcale nie poznalam.

Do Berastagi przyjechalam ok. godziny 13.00. Wynajelam pokoj w tym samym hoteliku, na najwyzszym (drugim) pietrze, gdzie z tarasu mozna przyjrzec sie miasteczku, bo o podziwianiu raczej nie moze byc mowy. Berastagi nalezy do kategorii moich ulubionych miescin - jednoulicznych. Wszystko bowiem, sklepy, restauracje, hotele, banki, bazary itd., znajduja sie wzdluz glownej ulicy. Nie sposob sie tu zgubic, jest kameralnie, wszystko w zasiegu krotkiego spaceru, a ludzie przyjazni i nie natarczywi. Mila odmiana po przydlugim pobycie w Medan. Poza tym, co zasluguje na podkreslenie, Berastagi jest bardzo turystycznym miejscem, raz, ze wzgledu na wulkany i piekna okolice, dwa, jako przystanek po drodze nad Jezioro Toba, a mimo to nie czuje sie tego. Mieszkancy nie zwracaja nadmiernej uwagi na przyjezdnych, zajmujac sie zwykle swoimi sprawami. Brak tu natarczywych, przesladujacych czlowieka przewodnikow, ktorzy do znudzenia oferuja wyprawy, wspinaczki, specery po dzungli. Mozna wiec spokojnie przesc przez miasto odpowaiadajac, co jakis czas, na pytania 'jak sie masz' lub pozdrowienia 'hello mister'. Zwyczajnie, jak na Indonezje nadzwyczajnie :).

Berastagi slynie z barwnego targu owocowo-warzywnego, a szczegolnie znane jest ze wzgledu na tu uprawiane i sprzedawane owoce marakuji (passion fruit). Takze w pierwszej kolejnosci skierowalam swe kroki w kierunku targu, by zakupic miedzy innymi moje ulubione mangis (zwane tez mangustin). Po drodze wstapilam do sklepu z obuwiem i wyszlam z niego z para butow, ktore mogly mi posluzyc nastepnego dnia w zdobywaniu wulkanu. Plan na niedziele powoli mi sie rysowal ;).

Nastepnie z mapka w reku, ktora wreczono mi w hotelu wybralam sie na spacer w kierunku wgorza, z ktorego mial sie roztaczac piekny widok. Planowalam wdrapac sie na owe wzgorze, zeby obejrzec zachod slonca, ale jako, ze nie wiedzialam, gdzie sie ono znajduje i ile czasu potrzeba by znalezc sie na szczycie, postanowilam, jeszcze za dnia, zrobic rekonesans. Tym sposobem, nigdzie sie nie spieszac odnalazlam droge, ktora skrocilam nieco przechodzac miedzy ogrodami i uprawami. I gdy wreszcie dotarlam na szczyt i rozejrzalam sie, usmiechnelam sie sama do siebie. Faktycznie widok sliczny, Gunung Sibayak, Gunung Sinabung, mnostwo okolicznych wyzszych i nizszych wzgorz, w oddali jezioro Toba. Slonce na nieco zachmurzonym niebie rozpromienialo okolice. Przy tym, o dziwo, pustka, ponownie cisza i spokoj. Nacieszylam sie widokiem i postanowilam tu wrocic na zachod slonca. W drodze powrotnej mijalam nadciagajace tlumy turystow i miejscowych. Jednak moj plan zbiegal sie z zamiarami wiekszosci miszkancow Berastagi. Z chwila gdy wrocilam do wyludnionego miasteczka, niebo szczelnie zakryly chmury i slonce zaszlo za ich szczelna zaslona.

Wieczorem przysluchujac sie modlitwie z pobliskiego meczetu, popijajac goraca herbate i zajadajac sie martabakiem, cieszylam sie ta chwila i faktem, ze wyrwalam sie z Medan. Opatulona cieplym kocem myslami wybiegalam w niedaleka przyszlosc: 'jesli pogoda dopisze, skoro swit rusze, by wdrapac na kolejny wulkan...'

wtorek, 16 lutego 2010

przedwczesna radosc...

Z poczatkiem lutego wrocilam do Medan po odbior kolejnych pozwolen. Tu moze wyjasnie proces, bo wiecznie pisze o pozwoleniach i wydawac sie moze, nie bez powodu zreszta, ze ta biurokratyczna walka nie ma konca. Oto, w skrocie i bez rozdrabniania sie na wszystkie napotkane po drodze problemy, przez co tu przechodze.

Pisalam juz o tym raz, zanim otrzymalam komplet dokumentow potrzebny mi owczesnie aby dolaczyc do Macaca Nigra Project w Tangkoko na Sulawesii. Ale jako, ze troche czasu uplynelo, a moja sytuacja niewiele sie zmianila, czas powrocic do tematu. Otoz teraz, kiedy mam pracowac nad projektem w Aceh i potrzebuje ponownie komplet tych samych pozwolen, jakims sposobem wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane...

Ale od poczatku. We wrzesniu, po przylocie do tego pieknego kraju w przeciagu pierwszych 3 tygodni spedzonych w Bogor uzyskalam KITAS – czyli pozwolenie na pobyt czasowy w Indonezji, wazne przez rok. Nastepnie otrzymalam RISTEK, czyli pozwolenie na prowadzenie badan, bardzo drogie swoja droga, ale takze wazne przez rok. W moim przypadku RISTEK obejmowal zezwolenie na prowadzenie badan w dwoch miejscach w Indonezji: w Tangkoko na Sulawesii i w Aras Napal na Sumatrze. Otrzymalam tez wtedy SIMAKSI, pozwolenie na przebywanie na terenie rezerwatu przyrody w Tangkoko, wazne przez 3 miesiace oraz kolejne, tym razem lokalne SIMAKSI wydane w Manado, takze wazne tylko 3 miesiace. Z tym ostatnim pozwoleniem historia wyglada nastepujaco. Zeby moc mieszkac w stacji badawczej, ktora znajduje sie na terenie parku narodowego lub rezerwatu przyrody, trzeba miec wspomniane SIMAKSI. Ba, trzeba najpierw uzyskac jedno z Jakarty, nie pytajcie czemu, po prostu trzeba, i dopiero majac w reku to, mozna udac sie do lokalnego urzedu po tzw. SIMAKSI lokalne. Nie ma szans na uzyskanie lokalnego, nie posiadajac tego ze stolicy. A zeby sprawa byla bardziej skomplikowana miedzy pozwoleniem z RISTEKu (Ministerstwa Badan i Technologii), a tym z PHKA (SIMAKSI) niezbednym jest zdobycie kilku pomniejszych zezwolen, a sa nimi Surat Jalan, SKLD. i BPKL. Dopiero z kompletem tych dokumentow mozna udac sie do PHKA proszac o laskawe wydanie SIMAKSI. Kazde pozwolenie uzyskuje sie oczywiscie w innym urzedzie, a kazdy z tych urzedow ma swoje regulacje, terminy oczekiwania i wymagania.

No to przed wyjazdem do Tangkoko wszystkie te papiery udalo mi sie, nie bez problemow, zdobyc w terminie 3 tygodni. Wlaczajac w to naprawienie bladow jakie pojawily sie na owych dokumentach. Na przyklad, gdy waznosc mojego pozwolenia RISTEK wygasala na dzien przed jego otrzymaniem. Mozna sobie tlumaczyc, ze to czeski blad, kazdemu moze sie zdarzyc, itd. Z doswiadczenia wiem, ze wiele dokumentow opracowuje sie na szablonach, czasem czlowiek zwyczajnie zapomina zmienic date. Tak tez to sobie tlumaczylam za pierwszym razem, za drugim tez, przy trzecim przestalam naiwnie wierzyc w przypadkowe bledy i niedopatrzenia. Teraz, bogatsza o szereg doswiadczen, mam na ten temat zgola inna teorie.

Moj pobyt w Tangkoko mial potrwac tak dlugo jak oczekiwanie na kolejne zezwolenia, te wlasciwe, tj. obejmujace swym zakresem Ketambe w Aceh na Sumatrze. I tu zaczyna sie tak naprawde historia, ktora jak do tej pory nie znalazla zakonczenia. Sprawa poczatkowo rozbila sie o RISTEK. Jak wspomnialam powyzej, owy dokumet wazny mial byc przez rok na terenie 2 stacji badawczych. Poniewaz w miedzy czasie Cedric zmienil miejsce prowadzenia badan musielismy, dokonac stosownej zmiany na naszych pozwoleniach, ktore wcale nie tracily przez to waznoasci. Nowa stacja znajduje sie o ironio na terenie tegoz samego Parku Narodowego zwanego Gunung Leuser, co powinno ulatwiac sprawe. Niestety roznica polega na tym, ze Aras Napal miesci sie w Sumatrze Polnocnej, podczas gdy Ketambe w Aceh. Geograficznie jest to nadal Sumatra Polnocna, ale politycznie niestety nie. I wlasnie ten polityczno-administracyjny podzial zdecydowal o kolenych komplikacjach.

Tak wiec, gdy w listopadzie uzyskalismy informacje, ze mamy stawic sie w Jakarcie po odbior zezwolen, zadne z nas nie przewidywalo tego co pozniej nastapilo. Okazalo sie bowiem, ze indonezyjski partner, a konkretniej ludzie zatrudnieni do dbania o to, zeby cala papierkowa robota byla wykonana w terminie, nie wywiazuja sie ze swoich obowiazkow. Dowiedzielismy sie wiec, ze zamiast odebrac pozwolenie, musimy zlozyc aplikacje, zeby takowe uzyskac! Przypominam, ze juz RISTEK posiadalam, Cedrik zreszta takze, nalezalo wiec zmienic wylacznie nazwe miejsca, w ktorym mielismy prowadzic badania. Udalismy sie wiec osobscie do Ministerstwa, porozmawiac z dyrektorem departamentu. Dzieki temu, ze pofatygowalismy sis do Jakarty, uniknelismy placenia za pozwolenie po raz drugi, poza tym zlozylismy komplet dokumetnow i byl to pierwszy raz, kiedy moglismy byc pewni, ze niczego nie brakuje, i nasza prosba zostanie rozpatrzona. To ze tydzien pozniej uslyszalam w tym samym Ministerstwie, od tego samego człowieka, ze pozwolenia nie uzyakalismy i musimy zaprezentowac projekt przed komisja w przyszlym miesiacu juz opisalam w grudniu. Podsumowujac, nie otrzymalismy pozwolen, ktore juz de facto posiadalismy. Zmiana miejsca, a dokladniej sformuowania 'Sumatra Utara' na 'NAD' bądź 'Aceh', na istneijacych pozwoleniach okazala sie byc zbyt powazna. Tu oczywiscie zawinila glownie sytuacja polityczna i napiete stosunki miedzy rzadem Indonezji, a jego odpowiednikiem a Aceh. Chociaz, gdyby aplikacja zlozona zostala wczesniej, tak jak powinno to byc zrobione, nie byloby absolutnie zadnego problemu i w polowie grudnia bylibysmy w drodze na Sumatre. I choc bylam niezmiernie rozczarowana i zla na cala ta sytuacje, nadzieja sie jeszcze we mnie tlila. Tlumaczylam sobie, ze gdybysmy mieli pozwolenia w ogole nie otrzymac, lub, bardziej poprawnie, mialyby nam one zostac odebrane, nie proszono by nas o prezentacje. Przetrwalam wiec ten miesiac, w tym swieta i nowy rok, podrozujac, swietnie sie bawiac, zdobywajac wulkany, nowe doswiadczenia i ani przez chwile nie zapominajac o RISTEKU, prezentacji i najgorszym z mozliwych, scenariuszu przyszlych wydarzen. Ale przeczekalam, w polowie stycznia skakalam z radosci. O ironio cieszylam sie z czegos, co nalezalo mi sie za sam fakt zlozenia oplaty i przedstwaienia wymaganych dokumentow. Ale wtedy nie to bylo wazne a fakt, ze mielismy wreszcie najwaziejsze z pozwolen, teraz mialo byc juz z gorki, cala reszta miala byc tylko formalnoscia. Formalnoscia, ktora miala potrwac nie dluzej, niz 10 dni roboczych...

Pozniej przyszed czas, gdy bylam jeszcze szczesliwsza, bo nareszcie zrywalam sie wczesnie rano, pol przytomna wdziewalam juz przybrudzony stroj ‘lesny’, bieglam do kuchni napic sie kawy i jeszcze w ciemnosciach opuszczalam oboz, by najblizsze 12 godzin spedzic w towarzystwie makakow. Niestety te 5 dni minelo szybciej, niz bym tego chciala i z poczatkiem lutego wrocilam do Medan.

Wlasciwie wrocilismy, bo Cedric, tak jak i ja czekal na SIMAKSI z Jakarty. Ponownie stawilismy sie w miescie, gdyz uzyskalismy informacje, ze nasze dokument sa gotowe i zostaly do nas wyslane. Ponownie informacja ta byla bledna. I jak zwykle okazalo sie, ze nic nie jest gotowe i musimy czekac. Od tego czasu minely 3 tygodnie. A ja w dalszym ciagu czekam. Jakims sposobem Cedric uzyskal swoje SIMAKSI wczoraj i dzis zaczal starania o lokalne. Moje wciaz jest w trakcie wyrabiania, a raczej bedac drobiazgowym: DOPIERO jest w trakcie wyrabiania. Na skutek bledow w przeslanym liscie z RISTEKu do PHKA ta ostatnia instytucja odmowila wydania mi pozwolenia. Tydzien trwalo zanim RISTEK naprawil ten blad. Osoba, ktora powinna te listy odbierac, zanosci w odpowiednie miejsca i pilnowac, zeby nie bylo na nich bledow, jak widac nie robi tego co do niej nalezy.

Kiedy wiec dostane swoje pozwolenia? Teoretycznie za 2 do 3 dni, co oznacza, ze czeka mnie kolejny weekend w Medan. Te 2 do 3 dni to znow optymistyczna wersja przekazana przez Pak Lukiego. Tego samego czlowieka, ktory nie przesalal nam scanow wszystkich dokumentow bo byl zmeczony (!) lub jak wczoraj, bo w Bogor bardzo padalo (!) a kawiarenka internetowa ze skanerem byla zbyt daleko, zeby wsiasc na motor i wykonac swoje obowiazki. I pragne podkreslic, ze w najmniejszym nawet stopniu nie przesadzam. Takiej tresci smsy dostajemy od kilku dni, gdzie deszcz, zmeczenie i wszyscy inni z wyjatkiem tych, ktorzy powinni spraw dopilnowac, sa winni zaistnialej sytuacji. Kwestie bledow na dotychczas uzyskanyc pozwoleniach pozostawie bez komentarza, wspomne tylko, ze kazdy z otrzymanych dotychczas dokumentow (Surat Jalan, SKLD i BPKL) stwierdza inny tytul projektu, przedmiot badan i/lub inne miejsce prowadzenia tych badan. A mimo to przeszly one przez szereg urzedow i zaden nie mial zastrzezen. Podczas gdy na jednym z listow, ktory jest zasadniczo wylacznie prosba o wydanie pozwolenia pojawia sie malo znaczacy blad, PHKA odmawia jego procedwania. Skad nagle ten nadmiar dokladnosci? Ironia? Pech? Niecodzienny zbieg okolicznosci? Sama juz nie wiem. Wiem natomiast, ze moja cierpliwosc siegnela granic. I gdyby nie te 5 dni, ktore spedzilam w Ketambe, ktore daly mi obraz tego co mnie czeka, to kto wie, gdzie bym wlasnie byla...

Powinnam oczywiscie ten czas oczekiwania dobrze wykorzystac. Powinnam podrozowac, zdobyc okoliczne wulkany, pojechac nad jezioro Toba i do Bukit Lawang. Problem polega na tym, ze nie mam ze soba ani odpowiedniego stroju, ani obuwia, ani przewodnika czy aparatu, wszystko dlatego, ze mialam tu spedzic nie wiecej niz 4 dni... Wszystko zostalo w Ketambe, wlaczajac w to moj zapal i energie... W tej chwili chce tylko skonczyc z ta biurokracja!

niedziela, 7 lutego 2010

moje makaki

3 roczne maluchy (Macaca fascicularis) w towarzystwie samicy
Thomas leaf monkey (Presbytis thomasi).


Chung Lee, samiec alfa w grupie Ketabe Bawah,
to ten ze skosnymi, bardziej chinskimi oczami niz inne samce w tej grupie :)

Samiec imieniem Samy z grupy Ketambe Bawah.

Przypomne, ze do Indonezji przyjechalam, zeby wziac udzial w projekcie naukowym. Mam obserwowac makaki jawajskie (Long-tailed macaques, Macaca fascicularis) w Parku Narodowym Gunung Leusure na Sumatrze, w Ketambe, w prowincji Aceh.

Przypominam, bo przez ostatnie kilka tygodni mogliscie czytac o swietach na Javie, nowym roku na Bali, zdobywaniu wulkanow i jezdzie skuterem lub motorem po cudnych zakatkach obu tych wysp. I choc kazdy dzien w Indonezji jest ciekawy, inny i pelen wrazen, to cel dla ktorego tu jestem, to mimo wszytko nie podroze i zabawa, a praca.

Po 4 miesiacach zmagan z biurokracja, moglam nareszcie przez kilka dni wloczyc sie po wspanialym lesie i rozpoczac proces zapoznawczy z moimi makakami. Z czterech grup, na ktorych bedziemy prowadzic obserwacje, dwie przypadly mnie: Ketambe Atas i Ketambe Bawah. Razem z Danim i Ajatem, przez nastepne miesiace bedziemy spedzac z owymi makakami kazdy dzien, od wschodu do zachodu slanca, 7 dni w tygodniu. Po doswiadczeniu, ktore mialam szanse zdobyc w Tangkoko na Sulawesii, gdzie takze obserwowalam makaki, bylam dobrej mysli. To sie jednak zmienilo juz po pierwszym dniu spedzonym z jedna z grup. Wszystko dlatego, ze malpy z gatunku Macaca fascicularis sa raczej niewielkich rozmiarow, zwlasza, gdy porownac je do Macaca nigra. Ponadto, prawie nie schodza na ziemie, za to stanowcza wiekszosc czasu spedzaja wysoko, bardzo wysoko w koronach drzew, a jak wspomnialam las jest naturalny, wiec poteznych i strzelistych drzew nie brakuje. Zeby tego bylo malo, osobniki z obydwu grup sa bardzo niesmiale. To wszystko, mocno komplikuje nie tylko obserwacje, ale przede wszystkim proby rozpoznania, kto jest kto. Dani z Ajatem juz od 3 miesiecy towarzysza malpom kazdego dnia i w dalszym ciagu maja problemy z ich zidentyfikowaniem. Kazdy dojrzaly osobnik, zarowno samce jak i samice, maja swoje imiona. Problem polega na tym, ze zeby dojsc do tego, czy jest to Mike, czy Fredy, czy moze Samy trzeba sie dokladnie przyjrzec, niestety makaki nie wspolpracuja z nami tak jak bysmy sobie teg zyczyli. Sa niesamowicie ruchliwe i rzadko siedza bez ruchu, a jesli sie im to zdarza, robia to najczesciej za szczelna zaslona lisci...

Obaj koledzy, Dani i Ajat, z calych sil staraja mi sie pomoc w nauce rozpoznawania osobnikow. Zwlaszcza samcow, bo z samicami sami maja jeszcze klopot. Oczywiscie doceniam te pomoc i jestem za nia ogromnie wdzieczna, ale gdy slysze, ze Chang Lee ma bardziej skosne oczy niz np Fredy i Samy, to zaczynam sie zastanawiac, jak dlugo zajmie mi ta nauka. Dodam, ze nie mialam jeszcze okazji zobaczyc wszystkich samcow siedzacych w rzedzie obok siebie, zeby moc ocenic, co dokladnie znaczy okreslenie 'bardziej i mniej chinskie oczy'.

Takze, po tych 5 dniach spedzonych z grupa Ketambe Bawah uswiadomilam sobie, co mnie czeka. Ile nauki, ile czasu spedzonego na wypatrywaniu ledwo widocznych malp. Az strach pomyslec, kiedy bede zdolna do zbierania danych i prowadzenia pelnych obserwacji. Czeka mnie duzy wysilek, ale gdzies gleboko wierze, ze da sie to zrobic. Moze nie w tak szybkim tempie jak bym sobie tego zyczyla, ale da sie. Tylko, zeby w ogole zaczac, musze najpier otrzymac reszte pozwolen, na ktore czekam, znow nieco za dlugo i z ktorymi ponownie sa jakies tajemnicze problemy. Ale o tym moze nastepnym razem...

czwartek, 4 lutego 2010

u celu - w Ketambe

Co prawda po indonezyjsku, ale tlumaczyc chyba nie trzeba...
Na wszelki wypadek: Stacja Badawcza Ketambe.
Moj pokoj, w moim nowym domu :)


Po tygodniu spedzonym w Medanie przyszedl ten dzien, kiedy trzeba bylo zapakowac sie do samochodu z calym tym zakupionym majdanem i ruszyc w kierunku Aceh. Nie musze chyba mowic, jak dlugo na ten dzien czekalam i z jakim utesknieniem. Wynajetym samochodem udalismy sie w ponad 8 godzinna podroz. Przed zachodem slonca dotarlismy do Ketambe. Noc spedzilismy w jednym z domow goscinnych w wiosce, kazde w osobnym, bo tutejsze obyczaje, choc takie same jak w calym kraju, to jednak znacznie bardziej rygorystyczne. Nie moglismy udac sie bezposrednio do stacji, gdyz nie mielismy jeszcze pozwolenia od zarzadu Parku Narodowego. Z samego rana, wybralismy sie wiec do TNGL - biura Parku Narodowego Gunung Leuser. Tam na nasza prosbe, poparta szeregiem pism z roznych instytucji, wydano nam czasowe, wazne tylko 5 dni, zezwolenie na pobyt w stacji, do czasu, az uzyskamy wlasciwe papiery z Jakarty. Odeslano nas takze na posterunek policji, gdzie mielismy sie ‘zarejestrowac’. Policjant, ktory sie nami zajal, a byl to jeden z tych wyzej postawionych, powazny wydawac by sie moglo oficer, zanim zabral sie do swoich obowiazkow, zrobil nam serie zdjec, uzywajac do tego celu swego telefonu komorkowego. Pozniej pokazal nam wszystkie zdjecia jakie zrobil ‘bule’ (bialym turystom), opowiadajac przy tym, kto pochodzi skad i po co przyjechal. Dumny byl z tej swojej kolekcji niezmiernie, a nam nie pozostalo nic innego jak wysluchac obejrzec i miec nadzieje, ze to na tyle absurdow. Kiedy skonczyl okazalo sie, ze to dopiero poczatek. Przyszla bowiem kolej na wypelnienie formularza, w ktorym nalezalo podac imie, nazwisko, numer paszportu, stan cywilny, date przyjazdu do Indonezji, typ posiadanej wizy, cel przyjazdu itd. Z tym stanem cywilnym bylo najwiecej klopotow... Oczywiscie z miejsca uznani zostalismy z Cédrickiem za malzenstwo i nie latwo bylo przekonac policjantow, ze tak nie jest. Dopiero po wnikliwym przestudiowaniu naszych paszportow i innych dokumentow uznali fakt, ze malzenstwem nie jestesmy. Zdziwieni byli jednak bardzo i zaczeli dopytywac, dlaczego nie. Powaznie! 3 razy pytano mnie, czy jestem pewna, ze nie jestem zona Cédricka! Bo przeciez to taka normalna sprawa zapomniec, ze ma sie meza. No istna komedia :). Powstrzymujac smiech, cierpliwie, po raz kolejny, wyjasnilismy, ze razem pracujemy. W koncu po 15 minutach odhaczono na naszych formularzach wlasciwe rubryki, choc zaden z Panow nie wygladal na przekonanego.

Jeszcze tego samego dnia, z czasowym pozwoleniem w reku, przeprawilismy sie przez rzeke i wprowadzilismy do nowych domow w obozie. Ku memu zdziwieniu stacja okazala się byc ogromna i licznie zaludniona. Poniewaz jeszcze wszystkich nie poznalam, nie mowiac o zapamietaniu imion, to o tym, kto mieszka i co robi napisze, jak w koncu te wszystkie informacje ogarne. Wprowadzilam sie do ladnego drewnianego domku, w ktorym juz mieszkala Emma z Anglii. We dwie mamy dla siebie caly dom z 2 pokojami, laboratorium, pokojem goscinnym i 2 lazienkami. Naprawde swietne warunki. Mam duzy, przestronny pokoj, a w nim lozko z prawdziwym materacem! Tego nie mialam ani na Borneo w Sebangau, ani na Sulawesii w Tangkoko. Na Borneo spalismy na ziemi na cieniutkich mato podobnych materacach, a w Tangkoko było lozko, ale z tymi samymi co na Borneo malo wygodnymi materacami. A ze, przy ponad 12 godzinnym dniu pracy, sen jest jednak wazny, to te komfortowe warunki w Ketambe ucieszyly mnie bardzo. Na tym wyposazenie pokoju sie jednak skonczylo, cala reszta, plastikowe pudla i komoda zostaly zakupione przez nas.
Poza tym tak jak niemal w wiekszosci tego typu stacji prad mamy przez 3 godziny dziennie po zachodzie slonca, a energia pochodzi z generatora. Do niewatpliwych zalet nalezy fakt, ze w stacji i okolicznym lesie mamy zasieg telefoniczny. W praktyce w lesie nie wszedzie i nie przez caly czas, ale fakt, ze jest to juz cos. Swoja droga ile jest jeszcze miejsc, gdzie mozna uciec od takich dobr cywilizacji? Do stacji dotarlismy akurat na kolacje. Nie mialam nawet czasu sie rozpakowac, gdyz znaczaca czesc pierwszego wieczoru przegadalam z Emma. Moja wspollokatorka jest psychologiem i robi post doc’a na tutejszych orangutanach.

Nastepnego dnia o 5.00 rano szykowalam sie juz na moje pierwsze spotkanie z makakami. Nareszcie znow moglam wybrac sie do lasu. A las jest cudny. Taki piekny widzialam tylko w Halimun. Wszystko dlatego, ze jest naturalny, przez caly dzien slychac tu spiew gibbonow, siamangow, langurow, dzwiek przemieszczajacych sie wysoko w koronach drzew orangutanow.
Kazdego ranka, przez te 5 dni, wsluchiwalam sie w te odglosy, nie mogac uwierzyc, ze jestem w raju. A kiedy moim oczom ukazuja sie langury, a tuz nad glowa przemknie siamang, zapominam ile czasu, energii, pieniedzy i nerwow kosztowal mnie ten przyjazd. Ciesze sie, ze nie zrezygnowalam gdzies po drodze do celu!