czwartek, 29 marca 2012

Pozwolenia // Permits

Powróciłam do cywilizacji, żeby dopełnić niezbędnych formalności. W pierwszej kolejności udałam się do Singapuru odebrać moją roczną wizę. Pobyt w mieście okazał się nad wyraz przyjemny, a Singapur wbrew oczekiwaniom naprawdę polubiłam. Głównie dlatego, że w niczym nie przypomina Jakarty, jest czysty, nie sposób się w nim zgubić no i liczba wegetariańskich restauracji jest ogromna :). Po bardzo przyjemnych trzech dniach, bo tyle zajęło mi uzyskanie wizy wróciłam do Jakarty, gdzie musiałam otrzymać całą masę pozwoleń. Ku mej radości zajęło mi to wyłącznie 2 dni robocze, co jest miłą odmianą po tym jak dwa lata temu na ten sam zestaw dokumentów czekałam dobrze ponad miesiąc. Weekend przeczekałam w Bogor i po odebraniu ostatnich pozwoleń  przedwczoraj przyleciałam do Palangkarayi. Z lotniska od razu udałam się do urzędu imigracyjnego, gdzie  wczoraj zrobiono mi zdjęcie, pobrano odciski palców i wydano dokument stwierdzający, że jestem zarejestrowana. Co prawda samo pozwolenie fizycznie nie jest jeszcze gotowe, ale wystarczy mi dokument stwierdzający, że mi je przyznano. Następnie udałam się na policję, gdzie również pobrano moje odciski palców i tym sposobem zakończyłam proces! W sumie 4 dni, tylko tyle trzeba było, żeby uzyskać wszystkie pozwolenia niezbędne do wyjazdu do lasu! W porównaniu do poprzedniego razu gdzie na komplet wszystkich dokumentów musiałam czekać blisko 6 miesięcy wynik jest imponujący! Wszystko dzięki osobom, które mi pomagały. Okazuje się, że można przez ten długi proces przejść sprawnie jeśli pomaga nam osoba kompetentna i zaangażowana. Tym razem miałam to szczęście :).

Mam już wszystko, co potrzeba więc jutro mogę ruszać w drogę do obozu. Tym razem zamiast 3 dniowej podróży polecę samolotem i helikopterem, żeby zdążyć na następne uwalnianie orangutanów. A to już wkrótce! Także trzymajcie kciuki i za mnie i za nie :). Losy orangutanów, które lada dzień wrócą do lasu będzie można śledzić na blogu fundacji: http://goingback2dforest.wordpress.com/.

Oczywiście postaram się uaktualnić blog i publikować nowe posty tutaj jak tylko będę mieć okazję, czyli pewnie za jakieś dwa miesiące. I chociaż pobyt w mieście udany: dobre jedzenie, odpoczynek i kontakt ze światem to tęskno mi już za lasem :).

--

I returned to civilization, to complete the necessary formalities. At first I went to Singapore to pick up my one-year research visa. My short stay in the city proved to be extremely pleasant, and suprisingly I found Singapore nice and I really liked it. Probably because first of all it is nothing like Jakarta. Singapore is clean, it is not easy to get lost there and most important there are so many great vegetarian and vegetarian-indian restaurants, so I loved it :). After three days, because that long it took me to get the visa, I returned to Jakarta, where I had to go through the long process of obtaining all necessary permits. I just said long process but this time it took me just 2 working days! Which is a nice change after last time. Two years ago for the same set of documents I had to wait over a month. After receiving final documents I arrived in Palangkarayi two days ago. From the airport I went straight to the immigration office, where I filled some forms and my picture was taken as well as my  fingerprints. I received a document which allows me to travel and states I compleated the registration. Although the passport with the permit is not physically ready yet, the document I got is all I need to go back to the jungle. Then I went to the police where one of the officer took my fingerprints and after that I was done, I completed the process! In a total of 4 days!  Compared to my previous stay when for the same set of documents I had to wait nearly six months this result is just very impressive! Anyway ir seems that it is possible to go through this process smoothly and fast. It just depends a lot on the people who are helping you. This time I was very lucky to meet competent and devoted people who made sure I will be able to go back to the forest and be there for the secod orangutan release,

We are leaving tomorrow. This time I will take the flight to Puruk Cahu and fly by helicopter from there together with orangutans, which are going to be released very soon. Yes, I am very excited :). So keep your fingers crossed for me and for the orangutans :). You can follow the release and read the stories about how orangutans are adopting to their new home here: http://goingback2dforest.wordpress.com/


I will of course try to keep this blog updated but for obvious reasons I won't be able to publish here before I come back to the city again so, I guess, in about two months. It had a good time for the past two weeks. I really appreciated the great food, ability to get some rest and catch up with my family and friends but now is time to go back to the forest. I miss it already :)

środa, 28 marca 2012

Powrót do miasta // On the way back to town

Następnego dnia po powodzi, z samego rana mieliśmy wyruszyć w drogę powrotną do Palangkarayi. Poziom wody opadł pomimo tego, że w nocy znów padało. Gdy się obudziłam deszcz już ustawał. Tak zwykle bywa. Pada w nocy, a przed 8 zwykle przestaje. Niestety, po śniadaniu znów zaczęło padać i to z minuty na minutę coraz mocniej. Nie mogliśmy dłużej czekać, więc ruszyliśmy łodziami w dół rzeki w deszczu, przekonani, że za chwilę przestanie. Po 2 godzinach dotarliśmy do Tumbang Tohan. Deszcz nie ustał, zamienił się za to w solidną ulewę. Zrobiliśmy krótką przerwę na kawę, która nieco nas od środka ogrzała i musieliśmy ruszyć w dalszą podróż. Po kolejnych 3 godzinach deszcz w końcu ustał. Przez ostatnie 30 minut na łodzi wiatr nas nawet względnie osuszył. Dotarliśmy do Camp B gdzie już czekały na nas samochody. Wyszło słońce i w drodze do Batu Ampar wyschliśmy już zupełnie. Wszystko szło sprawnie. Podróż pomimo tego, że z uwagi na deszcz trudna i wyczerpująca przebiegała nadzwyczaj szybko. Wszystko dlatego, że płynęliśmy w dół rzeki, która po deszczach mocno wezbrała, co przełożyło się na prędkość. Do czasu. Na 20 minut przed celem tj. Batu Ampar samochody stanęły. Podniosłam głowę, żeby zobaczyć co jest grane i mym oczom ukazała się rzeka. Rzeka, która przecinała nam drogę. Rwąca, szeroka rzeka, której słowo daję w drodze do obozu tu nie było! Po obu jej stronach stały samochody. Kierowca wyjaśnił, że w nocy padało i oto skutek. Powiedział, że musimy czekać aż poziom wody opadnie. Była 16.00 gdy się zatrzymaliśmy. Po 2 godzinach woda owszem nieco opadła, ale nie wiele. Część z osób przeprawiła się na drugi brzeg przechodząc, ale co z tego jeśli samochody zostały. Łatwiej mieli ci na motorach, kilka osób było w stanie je przenieść. Pomyślałam, że będziemy musieli wrócić do Camp B i spróbować następnego dnia. To oczywiście nam wybitnie nie pasowało, bo mieliśmy już kupione bilety na samolot (ja miałam lecieć lada dzień do Singapuru).

W ciągu kolejnych 15 minut zaczęło się ściemniać i jeden z kierowców podjął decyzję, że spróbuje przejechać. Wydało mi się to niemożliwe do wykonania, ale co ja wiem :). Kierowca zdeterminowany kazał nam przejść na drugą stronę. Skrupuły miał tylko co do mnie. Bo z jednej strony nie chciał, żebym się zmoczyła, a z drugiej wyjątkowo nie chciał mnie zabrać samochodem gdyż cytuję: jeśli prąd przewróci samochód i woda go porwie to zginiemy oboje. Przyznam szczerze, nie miałam ochoty znów być mokra, ale za nic nie wsiadłabym do tego samochodu. Przeszliśmy wszyscy, stanęliśmy na brzegu i obserwowaliśmy co się zaraz stanie. Przyznam szczerze, że chwilami nie mogłam na to patrzeć. Pomijam fakt, że wszystkie nasze rzeczy dokument itd zostały w samochodzie. Wtedy o tym nie myślałam. Patrzyłam tylko z niedowierzaniem, że kierowca w ogóle podejmuje próbę i, że musi mieć stalowe nerwy, żeby się na to odważyć.
Przejechał skubaniec, woda sięgała połowy samochodu ale dał radę! Po raz kolejny przekonałam się, że rzeczy niemożliwe to w Indonezji zupełnie inna kategoria.

Przemoczeni od pasa w dół – zwłaszcza ja, bo panowie sprytnie pościągali spodnie, co mnie oczywiście nie wypadało, wsiedliśmy do samochodu i po 20 minutach jedliśmy już kolację w Batu Ampar. Było już ciemno gdy wsiadaliśmy na motorówkę. Przez chwilę mieliśmy nadzieję, że zabierze nas ona prosto do Puruk Cahu, ale właściciel łodzi odmówił. Ponieważ było już ciemno, a rzeka niosła ze sobą olbrzymie ilości połamanych drzew, gałęzi itp, uznał że wyprawa jest zbyt niebezpieczna. Co znaczy, że istnieją w tym kraju granice bezpieczeństwa i najwyraźniej wcześniejsza przeprawa samochodu przez rzekę się w nich mieściła.

Noc spędziliśmy w pływającym hotelu. Byłam zachwycona: zamykane mandi, prawdziwe łóżko, czego chcieć więcej? I wtedy pomyślałam, że pewnie moja rodzina i wszyscy znajomi uznaliby, że coś ze mną nie tak jeśli to miejsce, gdzie spędziliśmy noc uznałam za luksusowe :).

Następnego dnia już o 5tej rano płynęliśmy w dół rzeki do Puruk Cahu, skąd przesiedliśmy się na samochód. Tym razem droga do Palangkarayi zajęła nam 12 godzin. Pamiętna poprzedniej jazdy przepytałam wszystkich kolegów, czy źle znoszą jazdę samochodem. Tylko jeden z trzech powiedział, że nie ma kłopotów żołądkowych w czasie jazdy. Oczywiście wybrałam jego. Już w pierwszych 20 minutach jazdy się rozchorował...

Rzeka powstała na skutek deszczu. 
Za widoczną na zdjęciu kłodą głębokość wody dochodziła do ponad metra. 
Wcześniej istniejąca w tym miejscu w miarę utwardzona droga
 została rozmyta przez silny prąd. 
//
River which appeared after a rain. 
In a middle of it, behind the log the water level reached over a meter.



Pływający hotel
//
Floating hotel

--
The day after the flood, in the morning, we were leaving for Palangkaraya. The water level dropped despite the fact that at night it rained again. When I woke up the rain has stopped. That usually happens. It rains at night and stops before 8 am. Unfortunately, after breakfast, it started to rain again more and more by the minute. We could not wait any longer so w we went by boat down the river under the rain hoping it will stop soon. After 2 hours we reached the Tumbang Tohan village. The rain did not stop instead it turned in a solid downpour. We took a short break for coffee, which has slightly warmed us up from the inside, and then we continued the trip. After another three hours the rain finally stopped. During last 30 minutes on the boat the wind dried us up a little. We got to Camp B and change for cars. Everything was going smoothly. Trip, even though exhausting, was very quick. That's because we traveled down the river but also because water level rose due the heavy rain. At 20 minutes before the destination which was Batu Ampar cars stooped. I looked up to see what is going on and what I saw was a river. Wide and fast flowing river which was not there on our way to the camp 3 weeks ago!
On each side there were cars waiting. The driver explained that this is an effect of one night long, solid rain. He said that we have to wait until the water level drops to the level which will make it possible to cross. It was 4 pm when we stopped. After 2 hours the water had dropped indeed but just slightly. Some people crossed to the other side carrying their motorcycles but cars were still immobilized. I thought that we would have to return to Camp B and try the next day. This of course did not suit us remarkably, because we had already bought plane tickets (I had to fly to Singapore very soon).
Within next 15 minutes it started to get dark so one driver decided he'd try to cross. I thought that was impossible to do, but what do I know :). Determined driver told us to go to the other side. He didn’t really want me to go by foot as he wanted to save me getting wet again but he also didn’t want to risk. He explained that he is afraid to take me by car because, and here is a quote: car may fall over, be taken with the current and then we both die. Frankly, I did not want to get into this car in the first place. I seriously didn’t believe it is possible. So we all crossed and stood on the other side watching what was going to happen. It was scary. I watched in disbelief what the driver is about to do. Well I didn’t really want to watch it but I bet you know that feeling when something is so unbelievable that even you don’t want to see it you look anyway? He managed to cross. Water reached half of the car’s height but he did it! Once again, I found out that the impossible in Indonesia fall into completely different category.

Wet and cold again - especially me, because guys were smart enough to take off their pants (I couldn’t obviously, for the same reason I take shower fully dressed) we got into the car and 20 minutes later ate dinner in Batu Ampar. It was dark when we got on the speedboat. For a while we hoped that it will take us straight to Puruk Cahu, but the boat owner refused. Because it was dark, and the river carried many broken trees, branches, etc., he informed us that such a long trip is too dangerous and he can only take us to nearest village. That would mean that there are some safety limits and apparently the car crossing the river earlier that day did not qualified for being too dangerous :).

We spent the night in a floating hotel. I was delighted to take shower in closed mandi and sleep in real bed, what more could I want? And then I thought that probably all of my family and friends would think I am crazy to consider this place as an luxury one :).

Next day we continued with speedboat to Puruk Cahu from where we took the car to Palangkaraya. This time it took as 12 hours. Before we got into the cars I interviewed all guys to find out who is getting car sick. Only one said he doesn’t so of course I choose him. Once we left Puruk Cahu I already knew that my choice wasn’t good. Taufik got sick within first 20 minutes…


niedziela, 25 marca 2012

Powódź // The flood

Obudziłam się dziś rano, dla porządku dodam że jest to środa 14 marca, i udałam w stronę miejsca, gdzie mamy toaletę. Zdziwiłam się, gdyż już w połowie drogi natknęłam się na rzekę. W pierwszej chwili nie wiedziałam co jest grane. Należę do tych osób, które pomimo osiągnięcia pozycji pionowej z samego rana, do pełnej sprawności potrzebują też solidnej dawki kofeiny. Dlatego dopiero po 30 sekundach dotarło do mnie, że rzeka w wyniku nocnej ulewy podniosła się do tak wysokiego poziomu, jak jeszcze nigdy wcześniej. Wypiłam poranną kawę, dokończyłam czytać książkę i zaczęłam rozglądać się po obozie. Okazało się, że woda podchodzi nas także od drugiej strony i pomimo faktu, że deszcz już dawno ustał, jej poziom wciąż się podnosi...

Moim zadaniem dziś było wyszukać jedną z samic orangutanów. Ponieważ w wyniku deszczu chodzenie po lesie zostało delikatnie mówiąc utrudnione, wybraliśmy się łodzią w górę rzeki sprawdzić, czy natkniemy się na sygnał któregoś z wypuszczonych orangutanów. Wyprawa łodzią choć przyjemna, nie przyniosła rezultatów, co więcej, okazało się, że zejście na ląd powyżej obozu jest niemal niemożliwe. Po dwóch godzinach wróciliśmy do obozu. Ku memu zaskoczeniu okazało się, że woda otacza nas już bardzo ścisłym kręgiem z każdej strony, a w niektórych miejscach wkroczyła wręcz do obozu, ot choćby pod moje ryżowe łóżko. Niestety jej poziom wciąż się podnosił... Co prawda część z nas, w tym i ja, jutro wybiera się w drogę do Palangkarayi, to jednak nie zmienia faktu, że wszystkim nam zależy, żeby woda wreszcie zaczęła opadać i nie podtopiła nam wszystkiego.
Ta postępująca powódź utrudnia nam również pewne istotne prace konstrukcyjne. Otóż wczoraj wieczorem przybył do obozu człowiek, który ma nam doprowadzić wodę pitną, tj. wodę gruntową. Taką, której po pierwsze nie będziemy musieli gotować, a po drugie, która będzie przejrzysta i bezbarwna. Tą, którą pijemy teraz czerpiemy z rzeki, a jej kolor przypomina kolor średnio zaparzonej herbaty. Ponieważ ten człowiek musi jutro opuścić obóz pracuje mimo niesprzyjających warunków. To jedna z istotnych zalet Indonezyjczyków, nie przestają pracować z byle powodu, ba nie przestają nawet z tych poważnych. Ich pomysłowość i zaradność jest chwilami zaskakująca. Poniżej kilka zdjęć na dowód.

Około godziny 15:00 poziom wody przestał się podnosić, prawie dokładnie w chwili, gdy znów zaczęło padać... Cóż prawdziwa pora deszczowa :).

Jeśli się dobrze przyjrzeć można zauważyć, że z tyłu błyszczy się woda :) 
//
If you look carefully you will notice water behind the pondok.

Czasem, jak tego dnia, szukać orangutanów można wyłącznie z łodzi, 
gdyż inne opcje poruszania się po lesie są niemożliwe.
//
Sometimes we can look for orangutans only from the boat 
because walking in the forest is not really possible.
(photo by Simon)

Poświęcenie z jakim prowadzono pracę by wyposażyć obóz w ujęcie wody pitnej.
//
Dedication with which the work was carried out to supply the camp 
with direct access to drinking water.

Ja obok mojego ryżowego łóżka. To jeden z powodów dla których są one umieszczone nad ziemią.
//
Me next to my rice sacks bed, here is one of the reasons why these are above the ground. 
 (photo by Simon)

To się nazywa pracować w trudnych warunkach.
//
Work under not necessairly the easiest conditions.
(photo by Ahmat)

Woda wkraczająca na teren kuchni. 
Dla jasności dodam, że rzeka znajduje się po drugiej stronie obozu.
//
Water dangerously close to the kitchen area. 
For the record - river is on the other side of the camp.
(photo by Ahmat)

Pod tą płachtą zwykle stał generator prądu, a rzeka zazwyczaj płynie ok 15 m poniżej.
//
Under that white "roof" we used to keep power generator. 
Normally the river is 15 m away down the sloop.

Ekipa w komplecie (z wyjątkiem Ahmata, który zrobił zdjęcie)
//
The Team 
(photo by Ahmat)

--

I woke up this morning, for the record it is Wednesday 14 March, and I went toward the place where we have a toilet. I was surprised because in half way I came across a river. At first I did not know what is going on. I am one of those people who despite reaching vertical position in the morning are not fully awake until having a solid intake of caffeine. So it took me 30 seconds to realize that the river rose over night, as a result of heavy rain, and reached as high water level as never before. I had my coffee and finished reading the book, then started to look around the camp. It turned out that water come from the other side as well, and even though the rain stopped few hours ago, its level continues to rise...

My job for today was to find one of the female orangutans. Because of the flood walking in the jungle was just too difficult. Instead we went by boat up the river to see if we will catch a signal of any of our released orangutans. Boat tour though pleasant, did not bring results. Moreover we couldn’t find a good place to enter the forest by foot. After two hours we returned to camp. To my surprise, it turned out that the water was now entering our camp and still rising. Even though some of us, including me, tomorrow suppose to leave the camp and go to Palangkaraya we still wished for the water to drop as soon as possible.

The day of the flood we also had some serious construction work happening in the camp. Last night a man came to the camp to get us a drinking water access. Meaning that first, we will not have to boil water any more, and second, that is going to be clear and colorless. The water we drink now is taken from the river and its color resembles the color of brewed tea. Because this man has only one day to finish his job he is forced to work regardless the difficult conditions and, what even more important, he does and everyone is helpinghim. This is one of the advantages of Indonesians, they do not stop working even if the work is almost impossible to be completed because of, like in this case, weather circumstances. Their ingenuity and resourcefulness is sometimes surprising.

Eventually at 3 pm water level stopped rising just about the time when it started to rain again... Well what can I say, it is a real rainy season :)

sobota, 24 marca 2012

Obóz // The camp

Jestem pewna, że większość z Was czeka na informacje o tym w jakich warunkach żyję. No to czas najwyższy te warunki pokazać :).

Nasz obóz jest dość podstawowy, ale mamy takie udogodnienie jak np. generator prądu. W zasadzie, jest to miejsce kontrastów. Mamy na przykład cementowe lądowisko dla helikoptera ale śpimy na łóżkach ryżowych, jeden obok drugiego, pod olbrzymim swego rodzaju namiotem. Łóżka umieszczone są nad ziemią, co łatwiej zobaczyć na zdjęciu niż opisać. Kąpiemy się w rzece, która służy nam także za źródło wody pitnej (po przegotowaniu). Rzeka jest dość spora i w porze deszczowej, która obecnie trwa, potrafi bardzo przybrać. Przy podwyższonym poziomie wody i wzmożonym prądzie kąpiel jest znacznie utrudniona. W ogóle kąpiel to mocne słowo zwłaszcza w odniesieniu do mnie. Jako jedyna dziewczyna w tym gronie i w ogóle z zasady jako płeć przeciwna, muszę być wiecznie ubrana i pozasłaniana. To tyczy się także kąpieli. W związku z tym opatulona w sarong wchodzę do rzeki i większość czasu ustawiam się tak, żeby mi tej chusty prąd nie porwał. Pierwszą rzeczą jaką zakupię, gdy tylko dotrę do miasta, będą spodenki. Takie za kolano oczywiście, co by nie gorszyć współmieszkańców obozu :).

Mogłabym w szczegółach opisać to miejsce, ale zdjęcia będą w tym przypadku lepsze, więc zamieszczam kilka. W czasie mojego poprzedniego pobytu w Indonezji miałam w planach porównać warunki życia w różnych obozach, w których miałam okazję dłużej lub krócej mieszkać. Nigdy tego nie zrobiłam, więc jest dobra okazja by zrobić to teraz. Porównanie odnosić się będzie do stacji badawczych w: Sebangau – Borneo, Tankgoko – Sulawesi, Ketambe – Sumatra, no i oczywiście tej, w której mieszkam aktualnie - Bukit Batikap na Borneo.

Prąd mieliśmy wszędzie, z tym że w Sebangau i Tangkoko pochodził on częściowo z baterii słonecznych, podczas gdzy w Ketambe i tutaj w całości jest to energia z generatora zasilanego benzyną. Prąd jak wszędzie mamy zwykle wieczorami, choć w miarę potrzeby można generator uruchomić także w środku dnia.

Łazienki, czyli tzw. mandi. We wszystkich miejscach, z wyjątkiem tego mieliśmy mandi. Wyznaczone do kąpieli pomieszczenia, gdzie nie trzeba było brać prysznica w ubraniu. Pod tym względem najbardziej luksusowo było w  Ketambe, bo mandi znajdowało się w każdym z  domków, więc każdy miał swoje prywatne. W Sebangau i Tangkoko mandi było wspólne, ale było. Ponadto wszystkie ze stacji położone były w pobliżu wody. W Ketambe także mieliśmy rzekę, która służyła nam jednak jako miejsce do rekreacyjnego pływania, a nie codziennej kąpieli. W Sebangau, choć w pewnym oddaleniu od obozu, rzeka również była, więc i tu można było od czasu do czasu popływać. W Tangkoko natomiast w odległości 10 m od domków, w których mieszkaliśmy, mieliśmy plaże i morze co sprawiało, że w dni wolne, człowiek czuł się niemal jak na wakacjach!

Kuchnia. Tu jest spora różnica. Otóż we wszystkich miejscach mieliśmy kucharki, które dla nas gotowały, lepiej lub gorzej, ale jednak. Posiłki były zawsze gotowe i rano przed wyjściem do lasu i wieczorem po powrocie. Na specjalne wyróżnienie zasługuje kuchnia w Tangkoko, gdzie jak nigdzie indziej jedzenie było fantastyczne i każdy, niezależnie od upodobań zawsze znalazł coś dla siebie. Muszę też wspomnieć, że wszędzie fakt, że nie jem mięsa był uwzględniony przy przygotowaniu posiłków. Najsłabiej ta kwestia wyglądała w Ketambe, ale dziewczyny się starały. Tutaj nie mamy nikogo kto by nam gotował i robimy to sami w systemie zmianowym. Część posiłków jednak muszę sobie przygotowywać sama, głównie śniadania i lunche w dni kiedy wychodzę do lasu przed 5tą rano. Niemniej w pozostałe dni, gdy pracuję o bardziej rozsądnej porze, koledzy zawsze przygotowują coś specjalnie dla mnie. Zwykle są to smażone lub gotowane warzywa (głównie ziemniaki, czasem marchew lub fasola z puszki) no i jajka. Na te ostatnie jednak niechętnie spoglądam, chyba na skutek urazu, którego nabawiłam się w Ketambe, gdzie jajka zdarzało się jeść 3 razy dziennie przez blisko dwa miesiące...

Zakwaterowanie. W tym punkcie różnica między naszym obecnym obozem a innymi jest chyba największa. Wszędzie bowiem miałam dach nad głową, a w okół ściany. Tu moskitiera wyznacza moją bardzo niewielką przestrzeń. Za dach służy płachta, która chroni nas od deszczu. Zwykle jednak, przy bardzo silnych opadach przecieka nieco, więc muszę przyznać, że doceniam coraz bardziej tak wydawać by się mogło podstawą kwestię jak dach nad głową. Ponadto, w Ketambe i Tangkoko spałam na prawdziwym łóżku, a w Ketambe nawet na wygodnym materacu. W Sebangau spaliśmy na podłodze na materacach, tu natomiast na łóżkach ryżowych umocowanych nad ziemią, Wygodne i owszem, ale na dłuższą metę także męczące. Wszystko dlatego, że są wąskie, przez co wymuszają pozycję, jak ja ją nazywam, trumienną. Zresztą przez to, że zapadają się do środka skojarzenie z trumną nasuwa się samo :). Dla kogoś kto najlepiej odpoczywa w pozycji embrionalnej, łóżko ryżowe nie jest spełnieniem marzeń.

Jeszcze jedną zasadniczą różnicą jest nasze oddalenie od cywilizacji. W Tangkoko najbliższa wioska znajdowała się jakieś 15 do 20 min jazdy motorem. W nieco ponad 2 godziny można było dotrzeć do Manado – dużego miasta, gdzie zakupić można niemal wszystko. W Sebangau do najbliższej wioski trzeba się było wybrać czymś w rodzaju kolejki a następnie łodzią, co zajmowało ok 40 minut, w kolejne 20 minut jazdy samochodem docierało się do Palangkarayi – również dużego miasta. W Ketambe, żeby znaleźć się w wiosce wystarczyło przepłynąć na drugą stronę rzeki. Do miasteczka, gdzie można było zrobić względnie różnorodne zakupy jechało się godzinę samochodem lub motorem. Do Medan, który jest jednym z największych miast w Indonezji, można było dotrzeć w 8 godzin samochodem lub w godzinę samolotem. Z naszego obecnego obozu do najbliższej wioski są 3 godziny drogi łodzią motorową. Wioska jest na tyle mała i sama w sobie położona z dala od cywilizacji, że nie wiele rzeczy można w niej zakupić. Nie ma tu też sygnału telefonicznego. Żeby dostać się w zasięg sieci trzeba płynąć kolejne 4 godziny w dół rzeki, a następnie 2 godziny jechać samochodem, a i tak sygnał w Batu Empat jest tylko w jednym miejscu i to nie zawsze. Od Palangkaraji oddaleni jesteśmy o 3 dni drogi... Mimo tego mamy łączność ze światem, a daje nam ją telefon satelitarny. Służy on nam przede wszystkim do informowania o tym, jak radzą sobie orangutany i na wypadek, gdyby zaszła potrzeba wezwania pomocy. We wszystkich pozostałych miejscach, gdzie miałam okazję mieszkać sygnał telefoniczny i nawet internet były dostępne i kosztowały o niebo mniej niż dwu minutowa rozmowa z telefonu satelitarnego...

Zdecydowanie moje obecne miejsce pobytu jest najbardziej dzikie, oddalone od cywilizacji i podstawowe, w zakresie warunków życia, ze wszystkich, w których byłam do tej pory. Tak jak pozostałe obozy ma swój urok. Bycie w takim miejscu to fantastyczne uczucie, bo niewiele już takich zostało, gdzie w koło tylko las... Piękny, pierwotny, jeszcze nie naruszony las... aż po sam horyzont :).

 Kuchnia 
// 
The kitchen area

Sypialnia - ryżowe łóżka 
// 
Sleeping area with the rice sacks beds

--

Our camp is pretty basic, but we have such a facility such as a power generator. In fact, this is a place of contrasts. We have, for example, cement helicopter landing pad, but we sleep on a rice sacks beds under a sort of huge tent. Beds are placed above the ground what you can see on the photo. We bath in the river that also serves us as a source of drinking water (after boiling). The river is quite large, and during the rainy season which we are in at the moment can change rapidly. At higher water level and increased current speed bathing becomes more difficult, especially for me. As the only girl in this group and, in principle, as the opposite sex, I must be fully dressed and covered at all times. This also applies to the bath. Therefore, wrapped in a sarong I spend most of the effort and time to keep that piece of clothing on me, that it is not being taken off  me by the current. The first thing I will buy as soon as I get to the city will be shorts, knee high of course, that I would not offend my colleagues.

During my previous stay in Indonesia I planned to compare the living conditions in various camps in which I had the opportunity to live longer or shorter. I never did that, so this is a good moment. Comparison will refer to the research stations in Sebangau - Borneo, Tankgoko - Sulawesi, Ketambe - Sumatra, and of course the one where I live now - Bukit Batikap in Borneo.

Electricity we did have everywhere. However in Sebangau and Tangkoko it came partly from solar panels while in Ketambe and here electricity comes from the gasoline-powered generator. In each place we have it on for few hours at the evenings, but if necessary it can also be switched on during the day.

Bathrooms or to be precise mandis we used to have in all of these camps except this one. Assigned bath room where there isno need to take a shower fully dressed. In this respect, the most luxurious was Ketambe because mandi were in each of the houses, so everyone had their own private one. In Sebangau and Tangkoko mandi was common, but still there was one. In addition, all the stations were located near water. In Ketambe we also had a river, which served as a place for recreational swimming rather than daily bath. In Sebangau though river was further away from camp, but still close enough to go for swim from time to time. In Tangkoko we did not have river, instead 10 meters from the station where we lived, we had the sea and nice beach. That on our days off made us feel like we were on holidays!

Cooking is one of the things which is very different here than in other places. Well, in all stations we had cooks who cooked for us, some better some worse but they did. Meals were always ready both in the morning before we were leaving for the forest and in the evening when we were back. The greatest meals were served in Tangkoko, as nowhere else the food there was fantastic and everyone, regardless of tastes and diet requirements have always found something for themselves. I must also mention that everywhere fact that I do not eat meat was taken into account during food preparation. Even in Ketambe girls tried to remember not to fry vegetarian food on the same oil as they first fried fish on. Here in Batikap we do not have anyone to cook for us yet and we do it ourselves. Sometimes I have to prepare my breakfasts and lunches myself, mostly on days when I go out into the forest before 5 am. However, in other days when I am working at more reasonable time, my colleagues always prepare something special for me. They usually make fried or cooked vegetables (mainly potatoes and sometimes carrots or beans from the cans) and eggs. As I very much appreciate vegetables I try to avoid eating eggs. I just feel like I can’t eat much more eggs after having them three times per day over a month in Ketambe. Two years passed already but the trauma didn’t :).

Next on the list is accommodation. At this point the difference between our present camp and the others is probably the biggest. Everywhere I had a roof over my head and walls around me. Here our personal space is limited to the bed size. A roof is a plastic sheet that protects us from rain. However, with very heavy rainfall it is leaking a bit, so I have to admit that I appreciate more and more such a basic thing like having roof above my head. In addition, in Tangkoko and Ketambe I slept on a real bed, in Ketambe even on a comfortable mattress. In Sebangau we slept on the mattresses on the floor. Here we do on rice sacks beds. These are comfortable but on a long term basis become tiring. All because they are narrow, thus forcing, as I call it, the coffin sleeping position. For someone who gets the best rest in an embrio position, rice sacks bed is not exactly a dream come true.

Another major difference is our distance from civilization. In Tangkoko the nearest village was located about 15 to 20 min motorcycle drive. In a little over 2 hours you could get to Manado - a big city, where you can buy almost everything. From Sebangau to the nearest village you had to take a sort of “train” and then boat which took about 40 minutes, in another 20 minutes drive you could reach Palangkaraya - quite big city. In Ketambe you just needed to cross the river to find yourself in the village. To the nearest town, where you could do reasonable shopping it took one hour ride by public car or little less than hour by motorcycle. Medan, which is one of the largest cities in Indonesia, could be reached in 8 hours by car from Ketambe or in one hour by plane. From our present camp to the nearest village you need 3 hours by speedboat. The village is so small and situated away from civilization that there are not many things you can buy there. To find phone reception you need to go down the river another 4 hours and then drive two hours to Batu Empat. If you lucky you can send text message from there. There is one particular spot to do so - this fallen tree which you can easily recognize as there are many people standing on it with their mobile phones usually at the evenings as apparently then it works best :). We are as far as 3 days travel from Palangaraya. Nonetheless, we are still able to communicate with outside world via satellite phone. We use is mainly to report the orangutan progress in coping with new environment but it is also to be used in case of emergency. In all other places where I've lived we had phone reception as well as internet access. Even if limited it never cost that much as two minute conversation via a satellite phone.

Definitely my current place of residence is the most wild, remote and basic in term of the living conditions of all I lived before. But like all other camps it has its charm. Being in such a place is a fantastic feeling! It is not many places like this remining where there is only forest around... Beautiful, primary and still undisturbed forest ... right up to the horizon all around wherever you will look :).

środa, 21 marca 2012

Pierwsze Orangutany wróciły do lasu! // First Orangutans are back in the forest!

Pierwsze wypuszczenie orangutanów odbyło się 28 lutego. Do lasu wróciły trzy samice: Astrid, Monic i Tantri oraz jeden samiec - Tarzan. Wszystkie zaraz po otwarciu klatek wspięły się na drzewa. Wszystko przebiegło sprawnie i co najważniejsze orangutany mają się dobrze. Monitorujemy ich postępy w przystosowywaniu się do życia na wolności. O tym jak sobie radzą możecie przeczytać tutaj: http://goingback2dforest.wordpress.com/.

Dzień wypuszczenia orangutanów 
// 
The day of orangutan release 
(photo by Agus)

Przenoszenie klatek w wyznaczone miejsce 
// 
Bringing the cages to the release point

W domu! 
//
Back home!

Tarzan

--

The first release of orangutans was held on 28 February. Four orangutans were returned to the forest, three females: Astrid, Monic and Tantri and one male - Tarzan. All of them climbed the trees immediately after cages were open. Everything went smoothly and most importantly, orangutans are doing well. We are monitoring their progress in adapting to the forest life on the daily basis. You can read more about it here: http://goingback2dforest.wordpress.com/.

wtorek, 20 marca 2012

Rytuał Manyanggar // Manyanggar Ritual

Następnego dnia, po, co trudno nazwać przespanej nocy, znów piłam obrzydliwie słodką kawę zastanawiając się, czy wczorajsza impreza już się skończyła i właśnie zaczyna nowa, czy ta wczorajsza wciąż trwa? Poza tym próbowałam dojść do tego czyj to dom, w którym każdy czuje się jak u siebie. Z moim wciąż mocno ograniczonym zasobem słownictwa odbyłam kilka krótkich rozmów i przysłuchiwałam się dyskusji na temat rytuału, który miał się odbyć następnego dnia. Zdołałam zrozumieć, że będzie to duże wydarzenie. Lista rzeczy do przygotowania obejmowała między innymi krowę, kozę, świnię, kilka kur i znacznie więcej ryb. Ucieszyłam się, że jeszcze tego samego dnia mieliśmy ruszyć do obozu. Z jakiegoś powodu byłam pewna, że rytuał odbędzie się w wiosce. Jakież było moje zdziwienie, gdy na brzegu do którego dobiliśmy stała krowa. Różne zwierzęta zwykle żyją na terenie obozów tego typu, lecz zwykle są to koty, kury, czasem świnie, które zjadają odpadki, krowę widziałam po raz pierwszy. Nie zastanawialam się nad tym głębiej, do czasu aż usłyszałam dlaczego nasz obóz jest tak wielki. Otóż, żeby pomieścić wszystkich, którzy przybędą na uroczystość. W odpowiedzi na moje pytające spojrzenie usłyszałam, że cała wioska jest właśnie w drodze do obozu, bo rytuał odbędzie się tutaj. Przypomniała mi się lista obejmująca sporo zwierząt i ta krowa u brzegu rzeki... Zamarzyłam, żeby dziś wieczór być gdzieś indziej. W ciągu kilku godzin obóz się nam zaludnił, zrobiło się głośno i zupełnie nie tak jak powinno być w odciętym od świata, położony pośród dżungli miejscu. Zacisnęłam zęby i postanowiłam przeczekać, jutro to miejsce odzyska spokój.

O zmroku zaczął się rytuał, który miał potrwać do południa następnego dnia non-stop. Najpierw odbyła się rzeź niewiniątek, to jest zabicie kolejno wszystkich przywleczonych tu zwierząt. Zaszyłam się w odległej części obozu i stanowczo odmówiłam uczestnictwa w tym procederze. Ku memu zaskoczeniu dołączyło do mnie kilka starszych kobiet, ale także trzech mężczyzn, którzy nie mieli ochoty oglądać przelewanej krwi. Oszczędziliśmy sobie wrażeń wzrokowych, niemniej zarzynane zwierzęta wydają odgłosy, a przed tym nie było gdzie uciec. Na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze... Nie będę się rozpisywać nad tym jak okropne było to przeżycie myślę, że nie trudno to sobie wyobrazić, zwłaszcza tym, którzy mnie znają. Gdy zwierzętą zostały kolejno pozbawione życia, ich krew została utoczona do osobnych naczyń. W chwilę potem w centrum obozu postawiono coś w rodzaju drewnianego totemu. Przed nim rozłożono matę na której ułożono wszystkie naczynia z krwią, jak również ryżem i wodą. Zostaliśmy wszyscy zaproszeni by usiąść w kręgu. Zaczęła się kolejna część rytułału. Odprawiono coś w rodzaju modłów. Każdy dostał do wypicia kubek alkoholu i został namaszczony wodą i ryżem. Ta część nie przysporzyła mi trudności ;) niemniej w obawie przed kolejnym namaszczaniem, tym razem krwią oddaliłam się z kręgu pod pretekstem robienia zdjęć. Gdy i ta część dobiegła końca rozpoczęła się część taneczna. Włączono tradycyjną muzykę i zostaliśmy zaproszeni do tańca wokół totemu. Te tańce, ale też gotowanie odbywały się całą noc, o czym dowiedziałam się rano. Ja dotrwałam może do północy. Pójście spać było jedyną opcją, by uniknąć kaca. W magiczny sposób dosięgały mnie wszystkie kolejki, nawet, gdy strategicznie znikałam w odpowiednim czasie. Żeby chwilę odpocząć od całego zmieszania udałam się nad rzekę. przypadku jest rzeka. Po drodze natyknęłam się na leżące na ziemi głowy niedawno zarżniętych zwierząt. W drodze powrotnej niemal się o nie potknęłam. Moje usilne starania w kierunku wyparcia z pamięci niedawnych wydarzeń zdały się na nic. Zdecydowałam więc pójść spać z nadzieją, żę rano głowy i w ogóle wszelkie zwłoki lub ich pozostałości znikną. Większość z gości nie położyła się spać. Jak nakazuje tradycja w ciągu nocy męzczyźni wybudowali dom dla dusz. Następnego dnia w południe odbyła się kolejna ceremonia, która obejmowała poświęcenie miejsca, pogrzebanie głów zwierząt i mowy wszystkich ważnych przedstawicieli tutejszej społeczności, którzy prosili o błogosławieństwo dla projektu, orangutanów, obozu i nas w zamian za złożone ofiary. Wszystkiemu towarzyszyło spożycie dużej ilości wspomnianego już napoju alkoholowego – Araku.

Całe wydarzenie, które w lokalnym języku nosi nazwę Manyanggar miało olbrzymie znaczenie dla projektu. Manyanggar jest najważniejszym rytuałem w starożytnej tradycji Dayaków Ngaju odbywającym się na cześć lub w celu wyrażenia wdzięczności dla Stwórcy i mieszkańców wszechświata, w szczególności ich przodków i innych dusz zamieszkujących las. Oddawanie czci duchom lasu służy wyrażeniu szacunku dla nich, gdyż bez nich, wszystkie aspekty życia nie mogłyby działać w harmonii. Wiara w istnienie duchów i dusz leśnych powoduje, że lokalna ludność nie podejmuje działań w lesie bez wcześniejszego uhonorowania jego mieszkańców i uzyskania ich błogosławieństwa. Fakt, że mieszkańcy obu pobliskich wiosek przybyli do obozu i odprawili ceremonię był wyrazem ich akceptacji dla przywrócenia orangutanów do tego lasu. Fakt, że lokalni mieszkańcy popierają działania BOS jest niezmiernie ważny, jesli nie kluczowy, dla projektu. Bardzo budujące było zobaczyć jak przedstawiciele fundacji właściwie żyją z tymi ludźmi, poznając ich kulturę, obyczaje i wierzenia, jednocześnie edukując i zwiększając świadomość potrzeby ochrony orangutanów i lasu jako całości. Jestem przekonana, że właśnie praca u podstaw, w terenie i wśród ludzi jest w stanie doprowadzić do oczekiwanych zmian!

Spotkanie w wiosce // Meeting in the village

Przygotowania do rytuału // Ritual preparation

 Pierwsza część ceremonii // First part of the ceremony

Tańce // Dance 

Ostatnia część ceremonii - 
zakopanie głów złożonych w ofierze zwierząt przed domem dusz. 
//
 Final part of the ceremony - 
burial of the heads of sacrificed animals in front of the spirit's house.

Nasi goście // Our guests 

--

The next day, after what you could hardly call a good sleep, I was again drinking horribly sweet coffee wondering if yesterday's event is over and new just started or if this is still the same one going on? I also tried to figure out whose house was it, where everyone felt so much like at their own home. With my still very limited vocabulary I had a few short conversations and listened to discussions about the planned ritual, which was scheduled for the next day. I managed to understand that it will be a big event. The list of things to be prepared included among others: cow, goat, pig, some chickens and a lot more fish. I was thrilled that the very same day we had to move to the camp. For some reason I was sure that the ritual will be held in the village. Imagine my surprise when, on the side of the river next to our camp I saw a cow. Different kinds of animals usually live in the research stations and camps, but there are usually cats, chickens, sometimes pigs that eat food leftovers, but cow I have seen for the first time. I didn’t really think much about it until I heard why our camp is so big and why there is so many rice-sacks beds prepared. Apparently, to accommodate all guests who will come to attend the ceremony. I was informed that the whole village is on its way to the camp because the ritual will take place here. I remembered the list of animals and the cow in the riverbank ... I suddenly dreamed of being somewhere else today. Within hours, camp became a very busy place. Not exactly what one would imagine it should be like in the place cut off from the world and surrounded by jungle. I clenched my teeth and decided to wait until tomorrow when this place will regain its peace.

At dusk the ritual began and was planned to last until next day non-stop. First was a massacre – all animals brought to the camp were successively killed. I stayed as far from that as possible and strongly refused to participate in this procedure. To my surprise a few older women but also the three men joined me as they also had no desire to watch the shed blood. We've saved ourselves the visual sensations, but we could not avoid the sounds made by slaughtered animals, unfortunately. Even now the mere mention makes me shiver... I will not write how awful it was as I think it's not hard to imagine, especially for those who know me. When the animals were subsequently deprived of life, their blood was collected into separate dishes. A moment later in the center of the camp a sort of wooden totem was set up. We were all invited to sit in a circle. Second part of the ritual started. The most important men run this part of ceremony and prayed in local Dayak language. Everybody got to drink a cup of alcohol and was anointed with water and rice. I didn’t have problem with this part ;) but in fear of another anointing, this time the bloody one so I left the circle under the pretext of taking pictures. When this part came to an end the dance began. We were invited to dance around the totem. These dances and cooking lasted all night, as I learned the next morning. I only stayed up until midnight. Going to sleep was the only option to avoid a hangover on the next day. In some kind of magical way I was always found to have my shoot even if I strategically disappeared when my turn was about to come. I took a walk to the river to escape the noise at least for a moment. But on my way there I went across the heads of recreantly killed animals. And on the way back I almost stepped into it as they were moved around and placed on the ground in a dark spot. My best efforts to erase the memory of recent events did not work under this circumstance. I decided to go to sleep, hoping that on the morning all of the heads and any other pieces of dead animal bodies will disappear. I was one of the few people who went to sleep that night. According to the tradition during the night, the men built a house for the spirits. The next day at noon there was another ceremony, which included both the dedication of the house to the spirits and the burial of animal heads. There were several speeches given by all important representatives of the local community who wished us luck and gave their blessing to the project. All this was accompanied by a lot of already mentioned local alcohol – Arak.

This ritual, which in the local language is called Manyanggar have enormous significance for the project. Manyanggar is the most important ritual in the ancient tradition of the Dayaks Ngaju. Dayaks believe that earth is inhabited by others not only humans, like their ancestors and other souls and spirits. The ceremony is usually held in honor of or in order to express gratitude to the Creator and the inhabitants of the universe. In our case the ritual expressed respect for the forest spirits because without them, all aspects of life could not operate in harmony. In local tradition it is very important to gain spirits blessing before performing any activity in the forest. The fact that residents of two nearby villages came to the camp and held the ceremony was an expression of their acceptance and support for the restoration of orangutan population in the forest. Support of local community is essential for the project. I was impressed to see how the representatives of the Foundation actually live with these people, get to know their culture and beliefs while at the same time educating and increasing awareness of the nature conservation issues in particular protection of orangutans and their habitat. I am convinced that it is the best way to make a change – work on the ground and among people!

niedziela, 18 marca 2012

27 luty // 27th of February

Jesteśmy w obozie już 3ci dzień. Drogę z Palankarayi udało nam się pokonać w 3, a nie zakładane 4 dni. Pierwszego, dotarliśmy do Puruk Cahu. Nasz kierowca wybrał krótszą drogę, dzięki czemu zamiast w 12, dotarliśmy do celu w 8 godzin. Pokonaliśmy w przybliżeniu dystans 500 km, z czego 3/4 stanowiła bardzo kiepskiej jakości droga powstała w przeszłości w wyniku wywózki drewna z lasu. Droga ta, sama w sobie bardzo nierówna dodatkowo wiła się między wzniesieniami. Wytrzęsło nas solidnie, do tego stopnia, że nie udało mi się nie tylko popracować na komputerze, ale nawet poczytać książki w samochodzie. Spać też nie bardzo dało radę. Słuchałam więc muzyki, nie tylko dla przyjemności ale także, żeby zagłuszyć odgłos wymiotującego całą drogę kolegi... Podróż, jak możecie sobie wyobrazić, nie należała do przyjemności i z radością witałam każdą możliwość opuszczenia samochodu, chociaż na kilka minut. Takich okazji mieliśmy kilka, z czego dwie związane były z przekraczaniem rzek, które napotykaliśmy po drodze.

Czasem droga zwyczajnie się urywa, a nie wszędzie są mosty. 
Tą rzekę przebyliśmy przy pomocy promu. Na szczęście nie był zepsuty :) 
//
 Borneo is cut by rivers so you do meet them eventually on your way. 
Not everywhere, as in this case, you can cross via bridge
 but then you can take a ferry. You just need to be lucky enough
 that ferry is not broken at the time when you want to take it :)


To już druga z rzek, na której kursował prom przeprawiając samochody z jednej na drugą stronę.
 Ten prom w odróżnieniu od poprzedniego napędzany był siła ludzkich mięśni. 
//
This is the second of the river which you cross by ferry from one to the other side. 
This ferry, unlike the previous one was human powered.



Przeprawa promem służy głównie samochodom, dla motorów zbudowano most uwieczniony powyżej.
 Nie wiem, czy odważyłabym się z niego skorzystać :). 
// 
Ferries are mostly meant to transport cars, if you drive motor and you are brave 
enough you can try your chances on the bridge like this.

Gdy dotarliśmy do Puruk Cahu było już ciemno. Przenocowaliśmy w biurze fundacji i następnego dnia skoro świt ładowaliśmy rzeczy na samochód, który podwiózł nas do miejsca, skąd mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę łodzią. Przeładowaliśmy rzeczy i dużą motorówką popłynęliśmy do Batu Empat. Ten odcinek miał nam zająć 3,5 godziny i przy odrobinie szczęścia istniała szansa, żebyśmy zdążyli przesiąść się do następnego środka transportu. Wszystko szło sprawnie, aż do chwili, gdy na 30 min przed celem zepsuł się silnik łodzi. Zaczęło nas znosić w dół rzeki. Nikt się tym faktem nie przejął, gdyż zwykle wszelkie tego typu usterki udaje się sprytnym Indonezyjczykom naprawić od ręki. Tym razem jednak problem okazał się być większy. Po kilku próbach właściciel łodzi się poddał twierdząc, że nie da rady naprawić silnika. Przepływająca obok łódź odholowała nas do brzegu. Szczęśliwie znajdowaliśmy się blisko wioski i anteny, dzięki czemu mieliśmy jeszcze zasięg telefoniczny. W ciągu godziny udało się nam znaleźć inną łódź, na którą się przeładowaliśmy. Opóźnienie wynosiło już w tym momencie ok 2 godzin. Malały więc nasze szanse na dotarcie do wioski tego samego dnia. Przybyliśmy do brzegu Batu Empat, gdzie czekały na nas 2 samochody. Ponownie przeładowaliśmy wszystkie rzeczy i ruszyliśmy w 2 godzinną drogę do miejsca zwanego Camp B – dawniej stacjonowali tu ludzie zatrudnieni w firmie wyrąbującej drewno, teraz pozostała tu mała wioska. Przejazd okazał się być dość trudny. Ponownie jechaliśmy krętą, nie utwardzoną drogą, powstałą lata temu na potrzeby wywózki drewna.



Wschód słońca w Puruk Cahu 
// 
Sun rise in Puruk Cahu

Zepsuta motorówka i wymuszony postój, za to w bardzo przyjemnym miejscu. 
// 
Broken speadboat and forced break in our trip however, in the nice place.


 Droga z Batu Empat to Camp B 
//
The road from Batu Empat to Camp B



Wyprawa łodzią z Camp B do Wioski Tumbang Tohan 
// 
River trip from Camp B to Tumbang Tohan village


Do Camp B dotarliśmy ok. 14:00, zjedliśmy szybki posiłek i ku naszej radości miejscowi posiadający łodzie bez wahania zgodzili się nas zabrać do wioski Tumbang Tohan. Na miejsce dopłynęliśmy już po zmroku. Wspięliśmy się, w ciemności i z bagażami, po wysokiej drabinie do wioski. Ledwo poczuliśmy ląd pod nogami zaprowadzono nas do czyjegoś domu, gdzie mieliśmy przenocować i gdzie akurat odbywało się ważne spotkanie wszystkich liczących się mieszkańców tej i pobliskiej wioski. Ugoszczeni, nie wiem iloma porcjami przesłodzonej kawy i ciastkami odpowiadaliśmy na pytania, głównie dotyczące mnie. Jako nowa twarz zostałam wszystkim przedstawiona, zapominając imiona kolejnych osób w miarę jak przedstawiały mi się nowe. Potrząsanie rąk, uśmiechy, udzielanie w kółko tych samych informacji: „Jestem z Polski”, „Zostanę tu rok”, „Mam 28 lat”, „Nie, nie posiadam dzieci, w przeciwnym razie byłyby tu ze mną, lub mnie by tu nie było ” (drugą część tego zdania wypowiadałam raczej w myślach niż na głos :)), „Nie męża również JESZCZE nie posiadam” – tu wyjaśniam skąd to  „jeszcze”, otóż z dosłownego tłumaczenia. W języku indonezyjskim na pytania o męża, dzieci ale i inne gdzie odpowiedź jest przecząca mówi się „belum”, co oznacza "jeszcze nie”. Po mojej odpowiedzi na ostatnie pytanie większość panów, ale i pań uśmiechnęła się do mnie szeroko. W ich opinii z pewnością poszukam sobie męża wśród tutejszych, więc każdy syn w zbliżonym do mnie wieku ma szanse, co wyjaśniałoby uśmiechające się do mnie panie. Panowie, niezależnie od wieku oraz tego czy żonaci, czy też nie, także uderzyli z propozycjami. Jeszcze  nie rozkminiłam czy mają tu zwyczajowo wiele żon i którą z kolei jest być najlepiej ;). Nie zapytałam, gdyż dopytując mogłabym wzbudzić fałszywe wrażenie osoby wyraźnie zainteresowanej :). Od razu rozwieję wątpliwości wszystkich, którzy zastanawiają się dlaczego nie wyjaśniłam, że nie jestem wolna. W Indonezji taka informacja nie ma znaczenia, jeśli potencjalny chłopak, narzeczony bądź mąż nie jest pod ręką i to w znaczeniu dosłownym – tuż obok – tak, że można go pokazać.
Tak czy inaczej, po męczącej 2 dniowej podróży nie mogłam zwyczajnie wreszcie odpocząć. Wręcz przeciwnie, skoro trafiliśmy na spotkanie, należało wziąć w nim udział. Dopiero ok 23.00 udało mi się wymknąć i położyć spać. Sen jednak nie przyszedł łatwo, spotkanie, od którego oddzielała mnie wyłącznie zasłona, trwało do 3ciej nad ranem i z czasem przerodziło się w coś w rodzaju imprezy.

--
We arrived in the camp three days ago. We managed to get here from Palangakarya in the three, rather than the expected 4 days. First, we got to Puruk Cahu. Our driver chose the shorter way, so instead in 12 hours we reached the place in 8. We drove the approximate distance of 500 km. three quarters of which was done on a very poor quality, old logging road. The road was so bad that I didn’t manage not only work on the computer, but even read a book. Sleeping was also not possible as we bumped up and down in the car most of the way. So I listened to music, not only for pleasure but also to drown out the sound of the car sick Indonesian assistant, who sat next to me and did throw up all the time. So the journey, as you may imagine, was not a pleasure and I happily greeted every opportunity to leave the car, even just for a few minutes. We did have few occasions though, two of which were related to crossing rivers.

When we finally reached the Puruk Cahu it was already dark. We stayed over night at the Foundation’s office and on early morningof  the next day we continued the jurney by the speedboat to Batu Empat. This part had taken us 3,5 hours. Everything went smoothly until the 30 minutes before the final destination when the motor of boat broke down. We sort of expected that but we also expected that the driver would fix it right away. This time however, the problem turned out to be big. After several attempts to fix the engine the boat owner gave up. Within an hour we managed to find another boat to which we reloaded all the stuff we were transporting. We came to Batu Empat where we change for cars and took 2 hour drive to Camp B – a small village. The drive was quite difficult. Again, we drove the winding, no paved, old logging road.

Around 2pm we arrived in Camp B, we ate a quick meal and to our delight, the locals without hesitation agreed to take us to the village Tumbang Tohan by boats. We reached the village after dark. It took us 5 hours to get there. Right away we were invited to someone's house, where an important meeting was just taking place with all the prominent residents of this and nearby village. We were offered very sweet coffee in amount that human organism can barely tolerate.  As a new comer I was presented to everyone. I shook hands, smiled and gave the same information over and over again: "I'm Polish", "I will stay here a year", "I am 28 years old", "No, I do not have children, otherwise they would be here with me, or I would not be here" (the second part of this sentence I've said in my mind rather than out laud :)), "No I am not married yet "- here I explain that “yet” is coming from the literal translation. In the Indonesian language to questions where the answer is negative you often say "belum" which means "not yet". After my answer to the last question, most men, but women as well smiled at me. In their opinion I will certainly look for a husband among the locals, so every son of a similar age to me has a chance, which would explain smiling ladies. Gentlemen, regardless of age and whether married or not, also expressed their interest. I didn’t yet figure out whether they do have many wives here and which in order is the best to be ;). No, I didn’t ask as I could be mistaken for being really interested in. Just to explain why I didn’t say I am in relationship. You need to know that in Indonesia, this information does not matter as long as the potential boyfriend, fiance or husband is not at hand in the literal sense – next to you - so that it can be showed to everyone.
Anyway after a tiring two day journey we still could not relax. On the contrary, as we happen to arrive when the important meeting was taking place, we were invited to join it. Only about 23.00 I was able to sneak out and lie down trying to get some sleep. Sleep did not come easily – the meeting from which only a thin curtain separated me lasted until 3am. With time it turned into a kind of party with lots of local drink called Arak being consumed…