sobota, 27 lutego 2010

Niedziela, 21 lutego

Na szczycie aktywnego wulkanu Sibayak (2212 m.n.p.m) z grupa studentow.
Zdjecie wykonane telefonem jednego z nich.
Przekazane mi za pomoca facebooka. Terima kasih !

Obudzilam sie przed wschodem slonca, zaparzylam kawe i popijajac ten pobudzajacy napoj, wsluchiwalam sie ponownie w muzulmanskie modly. Chwile pozniej na niebo zaczelo wkradac sie slonce. Po raz kolejny pozalowalam, ze nie mam ze soba aparatu, gdyz widok niewatpliwie wart byl uchwycenia. Przegryzlam szybkie sniadanie i ruszylam w kierunku wulkanu.

Sama, bez przewodnika.. bez towarzytwa... tylko ja i natura, cieszylam sie na ten dzien, ktory juz sie przeciez zaczal, a ja mimo to, nie moglam doczekac sie kazdej kolejnej chwili...

Tu drobna uwaga. Sibayak nie jest wulkanem wysokim lub trudnym do zdobycia, co nie zmienia faktu, ze gdyby znajdowal sie na przyklad na Javie lub Bali, kazdy turysta zobowiazany bylby do wynajecia przewodnika. Tu sprawa wyglada inaczej. Gdy wspomnialam w hotelu, ze chce sie wspiac na Sibayak otrzymalam mapke i rade jak znalezc droge na szczyt i nastepnie powrotna. Ani slowa na temat tego, ze potrzebny mi przewodnik! Z ciekawosci jednak zapytalam o cene. W odpowiedzi uslyszalam 150.000 Rp lub 180.000 Rp jesli zycze sobie zjesc na gorze lunch. Nawet na wiesc, ze wybieram sie sama, nie bylo zadnego nagabywania, straszenia potencjalnymi niebezpieczenstwami, czy liczba osob, ktore dotychczas zginely zdobywajac Sibayak. Zamiast tego uslyszalam 'powodzenia, udanej wspinaczki'. To wlasnie dlatego, Gunung Sibayak uchodzi za jeden z najbardziej dostepnych wulkanow w Indonezji.

W miejscu, w ktorym rozpoczyna sie droga na szczyt znajduje sie mini biuro, gdzie nalezy dokonac oplaty w wysokosci 1.500 Rp i wpisac sie na liste, podajac godzine rozpoczecia wyprawy. Po dokonaniu formalnosci ruszylam we wskazanym kierunku. Poczatek trasy to asfaltowa droga przecinajaca las, ktora to, na zmiane, pnie sie w gore i opada w dol. Pomimo tego, ze asfalt odbiera wiele uroku, to taczajacy las, a zwlaszcza spiew ptakow, lutungow i gibbonow wiele wynagradza. Nasluchiwalam, skad dochodza spiewy i staralam sie wypatrzec malpy posrod koron drzew. Nie dlugo cieszylam sie samotna wyprawa, po 15 minutach spaceru za plecami uslyszalam przyspieszone kroki. W chwile pozniej mialam juz towarzystwo. Miejscowy chlopak bardzo chcial ze mna porozmawiac. Szybko okazalo sie, ze nie bedzie mi towarzyszyl przez cala droge, a jedynie jej fragment, gdyz wybieral sie do sasiedniej wioski. Nie ukrywam, ze ulzylo mi nieco. Pierwszy raz od dawna mialam okazje pobyc sama i chcialam sie ta chwila nacieszyc. Po pol godzinie dotarlismy do rozdroza. Moj nowy znajomy udal sie w lewo, ja skierowalam swe kroki na prawo. Tu droga zaczela byc kreta i wyraznie piac sie pod gore. Minelam mini parking, ktory o dziwo byl absolutnie pusty. Nie moglam uwierzyc, ze w niedziele moze nie byc na szczycie ludzi. W chwile pozniej z naprzeciwka wylonila sie liczna grupa halasliwej mlodziezy. Poniewaz wciaz bylo wczesnie, musieli oni nocowac na szczycie. Jest to bardzo popularna forma rozrywki tutejszych uczniow i studentow. Po kilku minutach minelam kolejna paczke studentow wracajacych z biwaku. Po wymianie uprzejmosci i udzielenie przeze mnie odpowiedzi na standardowe pytania: 'skad jestes?', 'jak masz na imie?' i oczywiscie na koniec: 'czy mozemy zrobic sobie wspolne zdjecie?' ruszylam dalej.

Asfaltowa droga skonczyla sie, wdrapalam sie na nastepny etap trasy - sciezke prowadzaca na szczyt. Poczatkowo przez zarosla, pozniej przez las, nastepnie znow zarosla, az w koncu po skalistym zboczu wspielam sie na krawedz krateru.

Widok ponownie mnie zaskoczyl, znow poczulam satysfakcje i radosc z tego, ze jestem akurat tutaj, a nie gdziekolwiek indziej. Stalam nad kraterem, wdychalam buchajaca z fumorali goraca, o temperaturze ponad 100 stopni Celcjusza, mieszanke pary wodnej, dwutlenku wegla i duzej ilosci siarkowodoru i podziwialam. Przysiadlam na goracej skale i kontynuowalam cieszenie sie widokiem zerkajac na zmiane w dol krateru na jezioro oraz na osady siarki na jego scianie wyrzucane bez ustanku przez fumorale. To nie byl pierwszy wulkan jaki zdobylam, a mimo to radosc i zachwyt pozostal ten sam. Pewnie dlatego, ze kazdy byl inny i jedyny w swoim rodzaju.

Nie moglam oposcic tego miejsca, zjadlam zabrany prowiant, wspielam sie na kazda najwyzsza sciane, zblizylam mozliwie najblizej do buchajacych siarkowodorem fumorali, az do momentu, gdy nie moglam juz oddychac i w koncu postanowilam wracac. Wiedzialam, ze mozna zejsc w dol inna strona, wprost do goracych zrodel. Problem polegal na tym, ze po pierwsze droge nie tak latwo znalezc, a po drugie w prowadzi przez las, gdzie z kolei latwo sie zgubic. Nie bylabym soba, gdybym uznala to co pisza w przewodniku za fakt, nie sprawdzajac na wlasnej skorze.

Znalazlam droge, i postanwilam sprawdzic czy faktycznie jest duzo trudniejsza. Poczatek zapowiadal sie obiecujaco. Ostroznie i powoli schodzilam w dol, az w ktoryms momencie zrobilo sie potwornie slisko. Przypomnialy mi sie ostrzezenia z przewodnika i prosby Cédrica, zebym sobie przypadkiem nic nie zlamala. Poniewaz bardziej niz zejsc z wulkanu alternatywna droga, chce pracowac w lesie biegajac za makakami, zawrocilam. Powrot okazal sie nieco trudniejszy niz zejscie, uzywajac wiec wszystkich konczyn wrocilam do punktu wyjscia. Raz jeszcze spojrzalam w dol i pozalowalam, ze nie mam odpowiedniego obuwia, ktore, jak wszystko inne zostawilam w Ketambe. Wrocilam ta sama trasa, z ta roznica, ze gdy dotarlam do asfaltowej drogi odbilam w lewo kierujac sie w strone goracych zrodel. Za jedyna 3.000 Rp wygrzalam sie w siarkowej, podobno leczniczej wodzie. Zaczytana, poczatkowo nie zwrocilam nawet uwagi na turystow, ktorzy zazywali kapieli w sasiednim basenie. Gdy w koncu oderwalam sie od ksiazki wdalam sie w rozmowe z nimi, ktora zaowocowala wspolnym powrotem do Berastagi przez las. Kolejna wspinaczka, przedzieranie sie przez geste zarosla, przeskakiwanie nad i przeciskanie pod powalonymi drzewami, tego mi bylo trzeba. I choc nie wypatrzylismy gibbonow ani lutungow, to i tak bylam usatysfakcjonowana. Do hotelu dotarlam tuz przed zachodem slonca. Zmeczona i usmiechnieta zajadajac moj ulubiony roti cane keju (smazony chleb z serem) i popijajac goraca herbate, tak jak poprzedniego wieczoru wsluchiwalam sie w muzulmanska modlitwe i postanowilam nie wracac do Medan, a zostac w Berastagi nieco dluzej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz