niedziela, 29 listopada 2009

Kalimantan

W domu u Santiego. Od lewej: Santi, Yudhi, ja i Ari


No i jestem! Wczoraj przylecialam do Palangarayi. Po nocy spedzonej w Bogor u Karoliny, ktora nie tylko przygarnela mnie do siebie, ale jeszcze zadbala, zeby wieczor byl wesoly :), z samego rana udalam sie znow na lotnisko. Po poludniu, bo loty z Jakarty niemal zawsze maja astronomiczne opoznienie, stapalam juz po Kalimantanie.

Ari odebral mnie z lotniska. zabral na lunch i do CIMPTROPu gdzie zalatwilam formalnosci zwiazane z moim pobytem. Pozniej pojechalismy do wioski, gdzie spotkalam sie z Yudhim i Santim. Jak to dobrze ich znow zobaczyc!!!

sobota, 28 listopada 2009

ostatnie dni w obozie

Wagler's Palm Viper potocznie zwany green viperem
(Tropidolaemus wagleri)

Na plazy - cd mojej pozegnalnej imprezy



Na dowod :)


Po dluzszej przerwie wracam do pisania. Nie zeby mi sie znudzilo, zwyczajnie czasu brak, nie mowiac juz o internecie, ktory ostatnio doprowadzal mnie do szalu. Wszystko dlatego, ze mam to 'cudowne' urzadzenie - usb z wyjsciem na karte sim, wypozyczone mi wspanialomyslnie przez Cedrica. Problem polega na tym, ze czasem, nie czesto, ale jednak, cos szwankuje z polaczeniem i zamiast placic za 10 min 3500 Rp, kasuje mnie 50.000 Rp. Nie doszlam jeszcze do przyczyny, przez co stracilam juz blisko 150 000 Rp., jak na zaplate za nic, to calkiem drogo. To by bylo na tyle tlumaczenia, dlaczego nie bylo ode mnie wiesci przez ostatni tydzien.
Takze, moze po krotce o najwazniejszych wydarzeniach...

Ku memu zaskoczeniu Jul uwierzyl w moje zdolnosci, a moze zwyczajnie docenil entuzjazm jaki przejawiam w kierunku jego hondy. Niemal sam zaproponowal kolejne przejazdzki ze mna w roli kierowcy. Ba, nawet udzielil wielu cennych wskazowek, tak sam od siebie :). Takze w sobotnia noc duzo jezdzilam. Zaznaczam rowniez, ze Cintya nie odnosla zadnych obrazen, co znaczy ze i ja zakonczylam trening w jednym kawalku:).

Generalnie sobota miala byc imprezowa. W wiosce ktos mial urodziny i wyprawil wielka impreze. Nie moglo nas tam nie byc. Julian zawozil wszystkich na miejsce. Mnie zostawiajac na koniec, bo wiedzial, ze jazda ze mna bedzie nieco wolniejsza. I czym mnie zaskoczyl, nie dal sie tak od razu zawiezc do wioski, ale wrecz zaproponowal kilka rundek od naszej bazy do glownej drogi, zebym mogla pocwiczyc. W polowie jednej z tych przejazdzek nieoczekiwanie wskoczylo mi na twarz duze jak dlon stworzenie, o wlochatych nozkach. Najprawdopodobniej byla to tarantula, choc czy na pewno tego nigdy sie nie dowiem. Nie rozbilismy sie chyba tylko dlatego, ze nie dopuszczalam do siebie mysli, ze chodzi po mnie tarantula. Po tych przezyciach Jul pozwolil mi prowdzic takze w wiosce. Dotarlismy na impreze, ktora wlasnie sie rozkrecala. Poniewaz mialam nadzieje na odwozenie ludzi do domu, odmawialam oferowanych mi napojow wyskokowych. Pisze to specjalnie, zeby moja mama nie martwila sie juz, ze za duzo tu imprezuje i pije :). No i ku ogolnemu zaskoczeniu zabawa skonczyla sie po 15 minutach. Ktos wszczal bojke, muzyka ucichla i nigdy juz nie powrocila, a w dodatku zaczelo padac. Deidy uparl sie poczekac, mial nadzieje, ze to chwilowa przerwa. Po kolejnych 15 minutach zgodnie uznalismy, ze lepiej wrocic do naszej czesci obozu i tam kontynuowac w wezszym gronie. Co prawda troche bylo mi szkoda, ze ostatnia zabawa w wiosce tak sie skonczyla, ale za to znow moglam pojezdzic.

Gdy dotarlismy do naszej czesci obozu okazalo sie, ze obok rozbili sie turysci. Poniewaz bylismy przygotowani na impreze, Deidy z miejsca ruszyl w kierunku namiotow. Okazalo sie, ze tej nocy za sasiadow mamy bande studentow politechniki z Manado, ktorzy wybudzeni ze snu wyrazili duzo zapalu na widok captikusu. To kolejny dowod na spontanicznosc i owartosc indonezyjczykow. Myslicie, ze ktos byl zly, ze wyrwano go ze snu? Przywitaly nas rozbudzone, ciekawskie i wesole twarze paczki milych studentow. Zaraz znalazly sie 2 gitary i karimaty na ktorych nas usadzono. Deidy wyciagnal alkohol i zaczela sie nasiadowka, ktora potrwala niemal do rana. Mnie Julian zapowiedzial kolejne jazdy. Nie wierzylam, ze sie zdecyduje, ale po odspiewaniu setki lokalnych hitow, gdzies przed 4.00 nad ranem uslyszalam: ‘kluczyki, bierz Cintye, jedziemy do Gillian’. Myslalam, ze zartuje, ale nie. Pojechalismy do wioski, wyjechalismy na glowna trase i zaczely sie lekcje, ktory bieg lepszy pod gore, ktory przy zjazdach. Wszystko na kiepskiej jakosci, dziurawych i kretych drogach, w dodatku po ciemku. Nie pojechalismy do sasiedniego miasteczka, tylko dlatego, ze Julian zauwazyl u mnie postepy. Gdy zawiozlam go do naszej czesci obozu, zsiadl z motoru i powiedzial: 'no niezle i do tego w nocy...'. Moze nie brzmi to jak wielka pochwala, ale musielibyscie znac Jula, z jego ust, takie slowa, wow! To byl olbrzymi komplement :).

W poniedzialek wybralam sie do lasu, choc czulam, ze lapie mnie grypa. I gdybym miala postapic jak nalezy, zostalabym w obozie i sie kurowala. Nie postapilam. Po weekendzie znow chcialam zobaczyc makaki. Rano odposcilam sobie wczesne wstawanie, ale o 9 juz bylam z Rambo Dua w towarzystwie Jula i Andre. Dzien okazal sie byc leniwy dla wszystkich. Grupa przemieszczala sie znana nam trasa: od jednego drzewa mango do drugiego. Jako, ze jestem olbrzymia amatorka tych owocow zjadlam chyba 7, czym oczywiscie zadziwilam kolegow :). Przy okazji dowiedzialam sie, ze rosna tu 4 gatunki mango. Tylko jedno jest naprawde slodkie i smaczne. Pozostale raczej kawasne, biale w srodku i twarde. Nawet pozostawione na kilka dni nie nabieraja wiele koloru ani smaku, zyskuja jedynie na miekkosci, wiem, bo probowalam wielokrotnie. Takze dzien uplynal mi na ich jedzeniu i bardziej spacerach niz obserwacjach. Nikt z nas nie czul sie dobrze. Wszyscy pociagalismy nosami. Jul zniknal na 2 godziny, i jak sie pozniej okazalo zaszyl sie gdzies zazyc nieco snu. O 15.00 kiedy makaki mialy przerwe na iskanie, zaciesnianie wiezi i odpoczynek wszyscy zapadlismy w drzemke. Oczywiscie, ten dzien spedzony w lesie nie pomogl mi odzyskac zdrowia, takze nastepne spedzilam w obozie kurujac sie.

W srode mialam wyprawic pozegnalna impreze. Piwo kupilam juz wczesniej w Manado, napoje bezalkoholowe dla muzulmanskiej czesci teamu tez. Planowalismy ognisko na plazy, ale jak na zlosc, przez ostatnie dni duzo padalo. O suchym drewnie mozna bylo zapomniec. W srode rano tez obudzila mnie ulewa. Gdy przestalo padac i jaz mialam sie zabrac za szukanie drewna Jul przyslal smsa: 'Chcesz zobaczyc vipera? pozycja q500' . Przebralam sie w 5 minut, zlapalam aparat i pobieglam w wyznaczone miejsce. Julian wiedzial, ze nie widzialam jeszcze vipera w tutejszych lasach, a jedyne pytony. Dokladnie dzien wczesniej zalilam sie, ze przestaje wierzyc w obecnosc tych niebezpiecznych wezy w lesie. No i prosze, mowisz i masz. Gdy dotarlam na miejsce Jul wciaz czekal. Zrezygnowal z obserwacji, po to, zeby upewnic sie, ze znajde gada, taki jest dobry. Poczatkowo troche sie rozczarowalam, bo spodziewalam sie, ze te oslawione weze sa przynajmniej nieco wieksze. Poza tym jak na niebezpieczne zwierzeta, sa bardzo malo ruchliwe. Po serii zdjec oboje zaczelismy myslec o tym, zeby tegoz osobnika nieco rozruszac. Julian, ktory wezy nie lubi i uznal pomysl za wariactwo, juz po 2 minutach trzymal w reku galaz i zaczal niepokoic vipera. Nie powinnismy oczywiscie zaklocac jego spokoju, a i siebie narazac na potencjalne ukaszenie, ale wiesc glosi, ze te weze potrafia wykonac calkiem spory skok w kierunku ofiary. Ciekawosc pchala nas do tego, by to sprawdzic. Nasz okaz byl wybitnie leniwy, wyraznie draznila go nasza obecnosc. Po jakims czasie ruszyl sie, rozwinal, wslizgnal na mlode drzewo i znow zapadl w bezruch. Musielibyscie widziec radosc Jula i jego zaskoczenie, jedyne co powiedziel to: 'nigdy wczesniej nie widzialem vipera w ruchu'. W zasadzie nic dziwnego, gdyz te sa aktywne w nocy. Uznalismy, ze wystarczy, skoku nie bedzie, a viperowi nalezy sie spokoj. Wrocilam do obozu, na odchodne powiedzialam tylko, ze do pelni szczescia brakuje mi kobry, o ktorej tez kraza legendy, a nigdy zadnej nie widzialam. Udalam, ze nie slysze jak odpowiada, ze jestem stuknieta :). Co do viperow, sa faktycznie niebezpieczne i ukaszenie skutkuje paralizem ukladu nerwowego. Jad dziala szybko i po 20 minutach czlowiek nie jest w stanie sie ruszyc. Ale jad nie jest smiertelny jesli w pore uzyska sie pomoc. I tu zalezy w co kto wierzy, albo co woli. Mozna jechac do szpitala, ale wtedy dobrze jest miec weza ze soba. Lekarz nie zawsze wierzy, w opinie pacjeta. Albo, mozna wybrac miejscowego szamana-medyka, ktory wyssie jad i poda jakis specyfik. Efekt ten sam.
Co do kobry sa tu dwa gatunki: kobra krolewska i kobra sulaweska. Obie smiertelnie niebezpieczne i podobno agresywne. Z opowiesci wynika, ze atakuja nie niepokojone. Zwykle weze, gdy wyczuja wibracje w podlozu uciekaja w pospiechu. Dlatego silne stapanie w lesie to dobry pomysl, jesli nie chce sie spotkac tych gadow. Jak sie okazuje, ta regula ma wyjatki i sa nia podobniez kobry. Nie wiem, na wlasnej skorze nie sprawdzilam, ale mimo to wierze, chocby dlatego, ze poza mna nikt inny kobry zobaczyc i spotkac w lesie nie chcial :).

Wracajac do imprezy. Rozpogodzilo sie, wyszlo nawet slonce. W pospiechu przystapilam do zbierania i suszenia drewna, a do pomocy zawezwalam Juana. Wspolnymi silami zgromdzilismy pokazny stos. Slonca nie starczylo na pelne wysuszenie zgromadzonego materialu, ale umiejetnosci naszych indonezyjskich kolegow sa ponad to i bylam dobrej mysli. Przed kolacja z Julianem wybralismy sie do wioski zakupic captikus i przekaski. Gdy wracalismy do obozu znow zaczelo padac.

Po kolacji zaczelismy od toastu, moich wielkich podziekowan dla wszystkich i kazdego z osobna. Jul przygrywal na gitarze, dziewczyny zaspiewaly mi specjalna piosenke, otrzymalam bardzo praktyczny upominek i tak zabawa sie rozkrecala. O 22.00 wylaczylismy generator i kontynuowalismy dotychczasowe aktywnsci przy swiecach. Poniewaz niektorzy mieli nastepnego dnia pracowac, zeby dac im sie wyspa, przenieslismy sie na plaze. Juz prawie nie padalo, ognisko, jak sie spodziewalam rozpalono bez problemu. Jul gral na gitarze, my spiewalismy, w przerwach rozgrzewajac sie captikusem. Nastepnie byly tance przy muzyce z laptopa i czyjegos odtwarzacza mp3. Po polnocy spodziewalam sie dopelnienia tradycji, ktora jest wrzucenie do morza osoby wyprawiajacej impreze. Na szczescie Daphné, w trosce o moje zdrowie i nadchodzaca wyprawe na Borneo uznala, ze ta przyjemnosc zostanie mi oszczedzona. Co nie oznaczalo, ze punkt wypada z harmonogrmu, w zamian za mnie wytypowano inna ofiare i byl to Juan. Oczywiscie probowal sie odegrac, ale na szczescie mialam ochrone :). Calosc wypadla rewelacyjnie, a zabawa byla swietna! Wiekszosc ekipy zaczela się rozchodzic po 2.00 nad ranem, ja mialam jeszcze ochote posiedziec przy ognisku, towarzyszyl mi Julian. O 4.00, gdy czesc zespolu zaczela budzic sie i szykowac do lasu, my udalismy sie spac. Podczas spaceru przez las do mojego domku zaczelo do mnie docierac, ze to naprawde koniec mojej przygody na Sulawesi… szkoda!

sobota, 21 listopada 2009

ostatnie dni na Sulawesi

Sulawesi bear cuscus (Ailurops ursinus)

No i stalo sie, rozpoczal sie moj ostatni tydzien na Sulawesii. W przyszla sobote, jesli wszystko ulozy sie tak jak zaplanowalam, o tej porze pewnie bede juz na Borneo. Z jednej strony, nie moge sie doczekac, zeby tam wrocic, zobaczyc znajomych, wybrac sie do lasu na obserwacje orangutanow i gibbonow. Z drugiej zas strony, szkoda mi stad wyjezdzac. Poznalam tu fantastycznych ludzi, bawilam sie rewelacyjnie, no i ta przyroda, te zwierzeta, ktore widzialam po raz pierwszy, te dni spedzone w towarzystwie makakow... Zostalo mi jeszcze kilka dni, zeby sie tym wszystkim nacieszyc, zanim rusze w dalsza podroz i rozpoczne nowa przygode...

Dzis jestem w Bitung, zabralam sie znow z Julianem. Ostatnio jak tu bylam, rozpisywalam sie, ze nie chce mi pozwolic poprowadzic swojej hondy, ktora nosi imie Cyntia. Ale musze sie pochwalic, ze wreszcie sie zgodzil :). Nie powiem, zeby bylo latwo, ale za ktoryms razem trafilam na dobry moment. Jak to mowia tutejsi, w Indonezji trzeba byc cierpiwym. Ucze sie tej cierpliwosci kazdego dnia i musze przyznac, ze faktycznie czasem warto nieco poczekac. Grunt to sie nie zniechecac, a nagroda moze byc na przyklad przejazdzka na Cynti :).

czwartek, 19 listopada 2009

weekendowy camping w gorach

Tuz przed kolacja. Zmeczeni i glodni, ale za to jacy zadowolieni.

Wschod slonca, widok z Tangkoko.
Po tym jak juz dostatecznie nacieszylam oczy.


Gory, morze, wschod slonca...


Planowalismy to od dawna, ale jakos do konca nie bylo pewne, czy realizacja sie powiedzie. Pomimo mojej poczatkowej obawy, ze ludzie ktorzy zglosili chec udzialu w wyprawie, wykrusza sie z czasem, nic takiego nie nastapilo. W piatek bylo juz wiadomo, ze idziemy :). Mielismy wspiac sie na gore Tangkoko, rozbic tam oboz, przenocowac i zdobyc szczyt dwukrotnie: zeby obejrzec zachod i wschod slonca. W sobote rano z Julianem wybralam sie do wioski na zakupy. Zaopatrzylismy sie w niezbedny prowiant i oczywiscie captikus. Jul przywiozl mnie z tym wszystkim do obozu, a z Andre pojechal do wioski raz jeszcze, pozyczyc sprzet do gotowania i plastikowa plachte, zeby zbudowac cos w rodzaju namiotu. Oczywiscie fakt, ze mielismy wyruszyc o 12.00, a udalo sie nam to zrobic o 15.00 nie zaskoczyl absolutnie nikogo. Ze sporym bagazem na plecach ruszylismy w droge. Pierwsze 1,5 km pokonalismy w zaskakujaco szybkim tempie 25 minut. Potem bylo juz tylko gorzej :). Kiedy wreszcie zaczelismy wlasciwe podejcie pod gore, tempo mocno spadlo. W polowie drogi wiadomo juz bylo, ze na zachod slonca nie zdazymy. Zrobilismy kolejny postoj. Calkowicie mokrzy, zalewani potem, ale wciaz usmiechnieci, sluchalismy Juliana, ktory opowiadal co czeka nas dalej. On jako jedyny znal droge i wiedzial czego sie spodziewac. To byl ostatni fragment, gdzie moglismy cieszyc sie plaskim odcinkiem drogi, dalej miala sie zaczac ponad kilometrowa wspinaczka. I faktycznie, podejscie bylo strome i bardzo dlugie. Zdazylam sobie przypomniec, ze nigdy tak naprawde za bardzo nie lubilam chodzic po gorach, ale oczywiscie tutaj to co innego. Gory i wulkany sa niemal na wyciagniecie reki, grzechem byloby nie sprobowac ich zdobyc! Poza tym z opowiesci, ktore slyszalam, widok z Tangkoko jest piekny, wiec zwyczajnie, nie moglam sobie tego odmowic. Poza tym, to ja bylam inicjatorka calego wydarzenia i nie moglam teraz zrezygnowac, tylko dlatego, ze plecak byl potwornie ciezki, a nogi odmawialy posluszenstwa. Swoja droga, zabawnym, a jednoczesnie nieco przerazajacym jest doswiadczyc, jak bardzo umysl i cialo sa niezalezne. Umysl pragnal sie wspiac jak najszybciej, ale pomimo calej tej checi i mobilizacji, zmeczone miesnie nie byly wstanie wykonac kolejnego kroku. Takze powoli, z licznymi postojami, acz konsekwentnie posuwalam sie na przod. Andre mial ze mnie niezly ubaw, bo co 10 m musialam przystanac, przez co, gdy my bylismy w polowie drogi, Julian byl juz na miejscu. O zachodzie slonca moglismy zapomniec. Nie tylko dlatego, ze tak drastycznie spadlo tempo marszu, wieksza role odegrala godzina, w ktorej oposcilismy oboz. Od samego poczatku wiedzielismy, ze nie damy rady w 2,5 godziny wspiac sie na szczyt, ale nikt nie powiedział tego glosno. Musze dodac, ze przez caly czas Andre, widzac jak sie mecze, oferowal pomoc i chcial wziac czesc mojego bagazu. Na koniec stwierdzil, ze jestem niepoprawnie uparta, ale co zabawne, podziekowal tez, ze nie obaczylam go dodatkowymi kilogramami :). A nie zrobilam tego, bo po pierwsze wiedzialam, ze i tak wzieli wiecej niz ja, a po drugie, zgodnie z opinia Andre, jestem uparta :).

Dotarlismy na miejsce campingowe po 18.00, bylo juz dobrze po zachodzie slonca. Robilo sie chlodno, a my, calkowicie mokrzy odczuwalismy ten chlod ze wzmozona sila. Chlopcy pozbyli sie koszulek, na co ja patrzylam z niczym wiecej, jak zazdroscia i marzlam dalej (przypominam, ze to Indonezja, a eksponowanie nadmiaru ciala – dot. kobiet - nie jest akceptowane, niezaleznie od okolicznosci). Zaczelismy rozbijac oboz. Precyzyjniej rzecz ujmujac, panowie rozbijali oboz, a ja probowalam pomoc, ale jak zwykle zostalam wykluczona. Jako bule i w dodatku dziewczyna z zalozenia uznana zostalam za bezuzyteczna. To tu typowe, z tym samym problemem zmagalam sie na Borneo. Wychodzac naprzeciw szowinistycznym zartom, zaparzylam wiec goraca kawe :). A potem okazalo sie, ze moj pomysl na zbudowanie namiotu nie jest taki zly i nie tylko zostal wziety pod uwage, ale nawet wykorzystany! A gdy okazalo się, ze mam noz i mocna linke, znow zobaczylam w ich oczach ten blysk, jak wtedy, gdy wrocilam po zmroku z lasu. (Swoja droga posiadanie tych i wielu innych narzedzi, zawdzieczam tacie, ktory mnie odpowiednio wyposazyl na wyprawe w 'dzicz'). Zostalam wiec doceniona na tyle, ze przynajmniej nie oddelegowano mnie do gotowania kolacji ;). Wspolnymi silami rozstawilismy nasz dom na najblizsza noc i rowniez wspolnie zabralismy sie do gotowania posilku. Nie pamietam, kiedy ostatnio tak bardzo smakowal mi makaron z przyprawami. Najedzeni, wysuszeni i przebrani rozmawialismy, popijalismy kawe i zastanawialismy sie, kiedy dolaczy do nas reszta tj.: Dodi, Dion i Yudhi. Takie czekanie, po wytezonym wysilku fizycznym skutkuje szybkim zapadaniem w sen. Aby tego uniknac znalazlam butelke magicznego, rozgrzewającego trunku. Przyrzadzilam go w sposob, jaki sie tu pije captikus i podalam do degustacji. Musielibyscie zobaczyc ten usmiech, ktory zagoscil na twarzach kolegow :). Skutecznie odpedzilismy wizje snu, przynajmniej na czas wykanczania napoju. Gdy okazalo sie, ze reszta towarzystwa wybrala sie w droge dopiero o 22.00 zdecydowalismy odpoczac nieco w pozycji horyzontalnej. Nie spodziewalismy sie ich wczesniej niz o 1.00 w nocy. Zasnac nie bylo mi dane, mimo fizycznego zmeczenia. Julian zasnal momentalnie, ale budzil sie czesto, zeby odebrac telefon od Dodieg i udzielic wskazowek, ktoredy isc. Slyszalam czesciowo te rozmowy, ktore brzmialy mniej wiecej tak: ‘ nie, nie nie, jestescie za daleko, wroccie do k 1200, skreccie w lewo, przy powalonym drzewie…’ itd. Nigdy nie przestane byc pod wrazeniem jak dobrze Jul zna ten las, polprzytomny, czesciowo przez sen potrafi wskazac droge ludziom, ktorzy zagubili sie w nocy w lesie. Pamieta, w ktorym miejscu sa przeszkody i ktore z powalonych drzew nalezy obejsc z prawej, a ktore z lewej strony! – z tego tez powodu nazywam go GPSem. Popijajac kolejna porcje rozgrzewajacego trunku doczekalismy sie reszty towarzystwa. Ale ku naszemu zaskoczeniu, z lasu wylonily sie nie 3 postacie, a 7. Znajomi z wioski, ktorzy uslyszeli o naszej wyprawie zechcieli dolaczyc. To tu uwielbiam – spontanicznosc! Tym sposobem zrobilo sie tloczno, ale i wesolo. Niestety w minute po tym jak przybyli, rozpadalo sie solidnie! W naszym namiocie zrobilo sie ciasno, ale nikt nie narzekal. Zagotowalismy wode na kolejna porcje kawy, przybysze pozywili sie i zaczela sie impreza. Przeczuwajac, jak moze sie skonczyc nastawilam budzik na 4.00 rano. Bylam zdecydowana wspinac sie na szczyt. Przypomnialam tylko Julianowi, po co tu jestesmy, zeby aby przypadkiem nie przesadzil z alkoholem, ja przeciez nie znalam drogi, a samotna wyprawa mogla byc ryzykowna. Przy okazji okazalo sie, ze ekipa, ktora do nas dolaczyla, przyniosla ze soba wiecej captikusu niz wody! Absolutna glupota, zwazywszy, ze nie mielismy wystarczajacych zapasow, a na gorze nie bylo zadnego jej zrodla. Ta informacja nas troche wyprowadzilo z rownowagi, ale bylo juz za pozno, zeby ten blad naprawic. Zanim sie obejrzalam, moj alarm zadzwonil, Julian wreczyl mi buty ze slowami: ’wkladaj, idziemy’. Na szczescie juz nie padalo, za to droga na sam szczyt okazala sie byc istna wspinaczka, polaczona z przedzieraniem sie przez geste zarosla. Przy tym, okazala sie tez byc dluzsza, niz myslalam. Ale tym razem bez bagazu i przystankow pokonalismy ostatni kilometr w 30 minut. Gdy dotarlismy na miejsce oczom naszym ukazal sie piekny widok. Zajelo mi dobre 20 minut, zanim nacieszylam oczy wystarczająco, by pomyslec o zrobieniu zdjec… Poza mna i Julem, byli z nami Dion i 3 jego znajomych, cala reszta zostala w obozie, zbyt zmeczona i pijana, by zobaczyc to, po co ta cala wyprawa zostala zorganizowana. Dion z chlopakami po pol godzinie zaczeli schodzic do obozu. Ja i Jul zostalismy na szczycie jeszcze przez 2 godziny. Bylo pieknie, rozpogodzilo sie, sluchalam Jula, ktory opowiadal setki ciekawych historii, grzalismy sie w cieplych promieniach wschodzacego slonca. Julian mial nadzieje, ze Dodi i Ginting dolacza do nas wkrotce, co jednak nie nastapilo. W koncu zdecydowalismy sie nie czekac dluzej. Nieco zmeczeni, ale bardzo zadowoleni zaczelismy schodzic do obozu. Prawie wszyscy byli juz na nogach, choc tylko po to, by znalezc cos do picia i jedzenia. Ale bez wody trudno bylo cokolwiek przyrzadzic, starczylo jej jedynie na zaparzenie kawy. Pomimo, ze byla obrzydliwie slodka nawet ja nie wybrzydzalam. Wygrzebalam z plecaka ciastka, ktore zawsze nosze przy sobie i po takim sniadaniu kazdy znalazl sobie kawalek przestrzeni, by choc chwile sie zdrzemnac. Ja znow nie moglam zasnac. Zaczelam powoli sprzatac pobojowisko, zebralam smieci, ktore uparlam sie zniesc do obozu, zamiast spalic w lesie, czym znow wzbudzilam powszechne zdziwienie. ‘Ehh ci bule, to dopiero maja pomysly… ‘ Droga powrotna byla latwiejsza, choc dla tych wciaz pod wplywem bardzo wyczerpujaca:). W domu bylismy ok. 14.00.

To byl naprawde udany weekend w lesie. Reszte dnia spedzilam przeglądajac zdjecia, opowiadajac wszystkim jak bylo i odpoczywajac. Wieczorem w wiosce znow byla impreza i tylko ja i Jul mielismy ochote pojechac. Po kolacji ustalilismy, ze ok. 21.00 podjedzie na motorze do naszej czesci obozu, zeby mnie odebrac. Zanim jednak opuscilam baze glowna zajrzalam do pokoju Juliana, gdzie ten zasnal przytulony do swojej gitary. Udalam sie do siebie, myslac, ze moze jeszcze sie obudzi i pojedziemy. Jednak z chwila, gdy i ja przylozylam glowe do poduszki, zapadlam w kamienny sen i obudzilam sie dopiero rano. Pozniej dowiedzialam sie, ze Jul tez ocknal sie dopiero o swicie. Takze impreza nas ominela, ale najwyrazniej slusznie, kiedys, trzeba w koncu odpoczac. Co za duzo to .... :) Tak czy inaczej weekend bardzo udany! Uwielbiam spedzac noce w lesie, jest w tym troche magii…

czwartek, 12 listopada 2009

Czesc Teamu Macaca nigra Project,
tu obserwujemy Iwana i Jula reperujacych dach,
zrujnowany nieco wczesniej przez Daphne :)
Od lewej Yandhi, Maria, Daphne, Deidy, Ginting (Andri) i ja.

Poniedzialek: Lab work, czyli dzien w obozie spedzony na czytaniu artykulow i wyszukiwaniu informacji na temat makakow, ale tych ktorymi zajmowac sie bede na Sumatrze - Macaca fascicularis. Uznalam, ze czas najwyzszy zaczac poszerzac wiedze, zeby miec przynajmniej teoretyczne podstawy, zanim przystapie do dzialania. Wszystko dlatego, ze Sumatra wydaje sie byc coraz bardziej realna! Moje pozwolenia podobno sa juz procedowane i wszystko wskazuje na to, ze z poczatkiem grudnia, czyli pewnie w polowie miesiaca, bede juz na Sumatrze, a kto wie moze nawet w Aceh w stacji badawczej Ketambe. Ale to wszystko jest jeszcze na etapie: 'byc moze...'
W kazdym razie, przygotowac sie nie zaszkodzi.

Wtorek: Powrot do lasu po przedluzonym weekendzie. Tym razem z Julianem i Andrim towarzyszylismy grupie PB. Byl to dla mnie rowniez pierwszy dzien zbierania danych behawioralnych na formularzach, na ktorych bede pracowac w Aceh oraz, co za tym idzie, pierwsze obserwacje samcow. Do tej pory zajmowalam sie samicami i mlodymi. Dzieki temu, ze zaczelam juz teraz, widze, ze musze sie sporo nauczyc. Na nauczyciela wybralam sobie Juliana, bo wyglada mi na niesamowicie cierpliwa osobe, no i ma olbrzymie doswiadzczenie. Pozniej, w rozmowie, wyszlo, ze trenowal tu kazdego, wiec mialam nosa, zeby sie do niego zwrocic. Poza tym faktycznie ma anielska cierpliwosc. Lazilam za nim caly dzien zadajac setki pytan, a on ani razu slowem nie pisnal, ze ma juz dosc. A mial, musial miec, mnie by na pewno szlag trafil... Pewnie dlatego nie zostalam nauczycielka ;).
Wieczorem pojechalismy w czworke do wioski (Dodi, Jul, Andri i ja) zlozyc zyczenia urodzinowe Iwanowi. Przy okazji udalo mi sie przekonac Andriego, ze to ja zawioze jego, a nie on mnie. Poczatkowo byl sceptyczny, trzeba to przyznac, ale sila argumentow i zdolnosci negocjacyjne pozwolily mi szybko go przekonac. W zamian za okazane zaufanie, w moje dotychczas zdobyte umiejetnosci, dowiozlam go calego na miejsce. No i nieskromnie powiem, ze jestem w tym coraz lepsza :).

Sroda: Dzien z Rambo Satu i znow z Julianem i Andrim. Niestety Julian zostal zawezwany do obozu w polowie dnia, wiec moim nauczycielem zostal Andri, ktory sam jeszcze nie ukonczyl szkolenia. Niemniej, na wiekszosc moich pytan znal odpowiedz, wiec nie moge narzekac. Jak skonczylam, to co zaplanowalam zrobic na ten dzien, postanowilam urwac sie wczesniej i wrocic do obozu. I co tam zastalam? Okazuje sie, ze Daphne, ktora naprawiala dach tego ranka miala maly wypadek. Fragment dachu na ktorym stala zapadl sie i ona biedna wpadla do srodka. Nie jej wina, budynek tary, dach stary, drewno oslabione i taki efekt. Na szc zescie nic sie jej nie stalo, a jak zobaczylam szkody, to nie moglam powstrzymac sie od smiechu. Zwlaszcza, biorac pod uwage, ze mamy obecnie pore deszczowa i dach jest raczej przydatny. Nastepna w kolejce do wspinaczki na dach i pomocy w naprawie bylam ja, chocby ze wzgledu na wage. Nie mialam nic przeciwko, lubie prace konstrukcyjno-naprawcze, wykazalam nawet entuzjazm, ale Christof stwierdzil, ze Cedric, nie bylby zachwycony wiedzac, ze jego asystent wspina sie na stary dach i ryzykuje zlamanie ktorejs z konczyn. Zostalam na ziemi...
Wieczorem kolejny raz wysiadl generator, poza tym mocno padalo i nie mamy zasiegu. Zwyczajnie odcielo nas od swiata. I wiecie co? Nie mam absolutnie nic przeciwko :).

Czwartek: Nieoczekiwanie jestem w Bitung i szaleje w internecie. Przy okazji zamarzam, bo wlasciciel kawiarenki usadzil mnie w klimatyzowanym pomieszczeniu. W koncu bule jestem, pomyslal pewnie, ze mi w Indonezji za goraco. Nie wiem jaka jest tu temperatura rzeczywista, ale ta odczuwalna oscyluje w granicach 15 stopni, masakra!
Przyjechalam z Julianem, bo ten mial isc do lekarza, a ja zabralam sie na pasazera. Lekarz dzis nie przyjmuje, wiec biedny bedzie musial powtorzyc wyprawe jutro. Przy okazji doswiadczylam, jak szybko mozna pokonac odcinek Batu Putih - Bitung, na motorze. To tez spowodowalo, ze moje przekonanie, jaki to ze mnie niezly kierowca nieco przybladlo :). Z drugiej strony, Jul ma niezly motor, od dawna go mecze, zeby dal mi poprowadzic, ale widac, ze nie chce tej swojej maszyny z rak wypuscic, a juz zupelnie niechetnie oddac ja w moje :). Ten motor to taka jego dziewczyna, na imie jej Cintia, jest piekna, czerwona, blyszczaca i droga. Sama nie jestem pewna, czy chce ryzykowac, sie zobaczy... To typowe, ze sie faceci tak do motoru przywiazuja? Aga ty masz doswiadczenie, jak to jest?

Poniewaz nie wiem, czy jutro bedziemy mieli prad i zasieg, juz dzis za posrednictwem bloga chce zlozyc najlepsze zyczenia imieninowe mojemu dziadkowi:

Wszystkiego, ale to wszystkiego najlepszego!!!
Oczywiscie goraco pozdrawiam!!!


niedziela, 8 listopada 2009

weekend w Manado

U Dodiego w domu, z jego rodzina.

Z nowymi znajomymi, w jednym z lepszych klubow w Manado.

Zabytkowa dzielnica miasta.


Kino, zakupy, internet, zwiedzanie, impreza w klubie - czyste szalenstwo ;). Jak to mowi Dodi powrot do cywilizacji. Zabawa przednia, czas wypelniony do granic możliwości. Wieczorem zabawa na calego, najpierw w domu Astrid, a pozniej w klubie. Skonczylismy o 3:00 nad ranem.

W niedziele zjedlismy wspolne sniadanie, a pozniej, jak Dodi z rodzina wrocili z kosciola i przyszla ich znajoma, zasiedlismy do wspolnego, niedzielnego, pysznego obiadu. Super weekend!

sobota, 7 listopada 2009

miniony tydzien...

Dogladajaca Parisa i paneli slonecznych (fot. Nicole)


Mam coraz mniej czasu, zeby pisac codziennie, wiec bedzie zbiorczo. Generalnie mielismy kryzys zwiazany z awaria generatora. Co gorsze panele sloneczne rowniez nie dzialaly, gdyz akurat toczyly sie prace nad zwiekszeniem ich wydajnosci. Ateng i Paris budowali specjalna, ruchoma konstrukcje na dachu, ktora ma pozwolic na zmiane ich pozycji. Te prace trwaja juz dobrze ponad tydzien, a konca nie widac… Przez ten czas jedynym zrodlem pradu byl generator, ktory wlasnie zaczal szwankowac. Zeby tego bylo malo, zapasowy rowniez nie dzialal. Zostalismy bez pradu, na, nie wiedziec jak dlugo. Jest to powazna sprawa i to nie tylko dlatego, ze nie mozemy naladowac telefonow czy komputerow. Choc akurat telefony sa bardzo istotne, czesto to jedyna mozliwosc, zeby zawiadomic kogos w obozie, ze cos sie stalo (np. o zlapanym w pulapke makaku, ktorego trzeba uwolnic, albo o tym, ze ktos zostal ukaszony przez weza i potrzebuja natychmiastowej pomocy itd.). Nie wspominam nawet o GPSach, czy pozostalym sprzecie elektronicznym, niezbednym w codziennej pracy, ktory zabieramy ze soba do lasu. A najgorsze, ze bez pradu nie mielismy tez wody, gdyz nie moglismy uruchomic pompy. Mandi, to jeszcze maly problem, pranie tez moze poczekac, ale bez wody trudno gotowac, a bez jedzenia… wiadomo :). Takze zwykly generator przysporzyl nam sporo klopotow i skutecznie skomplikowal zycie. W zwiazku z tym, priorytetowa sprawa stalo sie jego jak najszybsze naprawienie. Najpierw zawezwalismy pomoc z wioski, Ateng sprobowal swoich sil i zdiagnozowal, ze trzeba wymienic jakies czesci i zamontowac nowy filtr. Jako, ze nie mielismy zadnej z tych rzaczy na stanie, wybralismy sie do Bitung, gdzie istniala mozliwosc oddania generatora do naprawy.

Sobota: Przed poludniem pojechalismy do Bitung naprawic generator. Wrocilismy ok. 20.00 i jak sie okazalo, naprawa nic nie pomogla, w dalszym ciagu nie mozna bylo go uruchomic. Zjedlismy spozniona kolacje przy swiecach i w godzine pozniej ja, Maria i Dodi bylismy juz w drodze do wioski. Wszystko z powodu wesela, na ktore wszyscy byli zaproszeni. Najpierw udalismy sie do domu Susi i Antriego, gdzie towarzystwo juz sie zaprawialo. Znow bylam jedynym bule, ale tym razem, nie jedyna dziewczyna :). Po 23:00 panowie zdecydowali, ze wypili juz dosc i mozemy isc sie bawic. Impreza odbywala sie w centrum wioski, w ogromnym namiocie. Przy glosnej muzyce tanczylismy do 4:00 nad ranem. Bardzo mi sie podobalo, ze wszyscy tanczyli, niezaleznie od wieku, plci i umiejetnosci. Gdy rozbrzmala muzyka, kazdy jeden podrywal sie z miejsca i ruszal na ‘parkiet’. Gdy muzyka ustala, wszyscy siadali i nie wazne, ze tylko na kilka lub kilkanascie sekund. Taka jest ‘procedura’, jak muzyka przestaje grac , kazdy w pospiechu wraca na miejsce, siada, i powraca na parkiet, gdy zaczyna sie nastepny utwor. Swietnie sie bawilam, w tym samym gronie, co zwykle: nasi chlopcy z obozu, kilku przewodnikow i kilku znajomych z wioski. Wszyscy bardzo sie troszczyli, czy aby nie chce sie czegos napic, czy dobrze sie bawie, dbali, bym nie siedziała, gdy gra muzyka. Malo tego, pilnowali, zeby nikt nieproszony sie do mnie nie zblizal i akceptowali, badz nie, osoby oferujace sie na partnerow do tanca :). Smiesznie, nigdy jeszcze nie mialam tylu ochroniarzy. A z drugiej strony jestem im wdzieczna, jako jedyny bule wzbudzalam spore zainteresowanie, a oni mnie chronili przed byciem czyms w rodzaju atrakcji wieczoru i moglam dzieki temu bawic sie tak dobrze, jak to mialo miejsce. Jedyny minus, ze Julian i Andri nie byli z nami od poczatku. A to, za sprawa generatora, ktory do polnocy starali sie uruchomic. Szkoda, ze dotarli dopiero o 1:00, ale udalo im sie napelnic czesciowo pompe i podladowac sprzet, wiec chwala im za to.

Niedziela: Leniwy dzien, poswiecony na odpoczynek i, dla co niektorych, dochodzenie do siebie. Na szczescie, po poludniu, wszyscy juz byli rzescy i udalo mi sie namowic Juliana, Dodiego i Marie, zeby pomogli mi znalezc grupe Rambo Dua. Przez weekend nie prowadzilismy obserwacji, a w poniedzialek mielismy znow zaczac. Zeby moc to zrobic, musielismy wiedziec, gdzie makaki usna tej nocy. Poniewaz kazda grupa ma swoje stale drzewa, takze o 17:00 ruszylismy na motorach sprawdzic najbardziej odlegle miejsca. Ja z Maria w jedno, a Julian z Dodim w drugie. Plan przewidywal, ze jesli tam ich nie bedzie, przejdziemy pozostale 3 odcinki, gdzie grupa ma swoje ‘sleeping trees’. Najwieksza frajda z calej tej wyprawy, to ze prowadzilam motor :). Cala droge z i do obozu, wiodaca przez waskie sciezki, miedzy zaroslami na wypalonym przez tutejszych mieszkancow terenie. Nie znalazlysmy Rambo Dua w pierwszym z miejsc, zdecydowalysmy wiec pojechac w nastepne. Gdy parkowalam motor i juz mialysmy udac sie do lasu, Julian przyslal wiadomosc, ze znalezli grupe i mozemy wracac. Powrot oczywiscie byl juz po zmroku, a swiatlo w naszym motorze dzialalo, co tu duzo mowic, slabo. Poza tym te nasze motory, to z gatunku tych gorszej kategorii, gdziew dodatku swiatlo wlacza sie wraz z uruchomieniem motoru i zyskuje na natezeniu przy dodawaniu gazu, a przy tym swieci tylko na duza odleglosc, wiec nie widac nic tuz przed kolem. Takze, za kazdym razem gdy zwalnialam swiatlo gaslo, a ja nie widzialam nawet czy droga prowadzi prosto, czy moze skreca. Przypominam, ze to nie autostrada, ani nawet ulica, a wyboista, przerosnieta korzeniami, miejscami piaszczysta, lesna droga. Wiec troche nas wytrzeslo, ale co tam, udalo sie i to najwazniejsze. No i spelnilam obietnice, ze zorganizuje ludzi i znajdziemy Daphné grupe na poniedzialek.
Poza tym, w obozie w dalszym ciagu kryzys i brak pradu. W koncu niedziela, nie bylo nawet gdzie spróbowac kolejnej naprawy, wszystko nieczynne!

Poniedziałek: Poszlam do lasu, ale dopiero o 7.00, zebralam proby i o 15:00 wrocilam do obozu. Taki troche leniwy dzien, nie ma co ukrywac, ze nie przemęczyłam się tym razem :). Jak to zwykle w poniedzialek, nic sie czlowiekowi nie chce ;). Za to Christof pojechal do Manado naprawiac generator i wieczorem juz mielismy prad, jeszcze nie w takich ilosciach jak zwykle, ale do najwazniejszych celow wystarczylo. Teraz tylko musimy dokończyć z panelami słonecznym. Zostalam oddelegowana do pozostania we wtorek w obozie, w celu przypilnowania Parisa i pomocy w instalowaniu panelina dachu.

Wtorek: Musialam zostac w obozie, zeby przypilnowac Parisa, ktory od ponad tygodnia walczy z konstrukcja na dachu, w celu umieszczenia na niej paneli slonecznych i zwiekszenia ich wydajnosci. Moja pomoc jednak nie była potrzebna, gdyz okazalo sie, jak zwykle, ze jednak cos poszlo nie tak i trzeba jeszcze ulepszyc owa konstrukcje. Takze jutro…, ale to juz nie ja, ja ide do lasu!

Sroda: Spedzilam caly dzien z Rambo Dua, wraz z Dodim i Iwanem. Lubie być w teamie z Iwanem, gdyz wzajemnie sporo sie uczymy, on mnie bahasa Indonesia a ja jego angielskiego. Fajny dzien, fajny bo w terenie :).

Czwartek: To dopiero byl dzien, ale od poczatku. Mialam pojsc do lasu z Dodim, Daphné i Maria towarzyszyc Rambo Dua. Po drodze do miejsca, w ktorym makaki spaly minionej nocy, spotkalismy inna grupe. Wszystko wskazywalo na to, ze jest to Rambo Tiga. To ta grupa, ktora mamy przyzwyczajac, do naszej obecnosci, by moc prowadzic wiecej obserwacji. Ktos powinien byl zostac z Rambo Tiga i w miare mozliwosci spedzic z makakami caly dzien, do czasu, az wybora sobie drzewo na sen. Poniewaz ja bylam z nimi poprzednio, zgodzilam się, a raczej zaoferowałam, zostac. Makaki wybraly sie w glab lasu, a ja za nimi. Udalo mi sie nie zgubic ich i zebrac troche danych. Bylam tez swiadkiem kilku zaskakujacych sytuacji, co tylko urozmaicilo moj dzien. Niestety, wszyscy mieli na dzis wyznaczone zadania i nikt do mnie nie dolaczyl, w związku z czym 13 godzin spedzilam tylko w towarzystwie malp. Niedlugo po tym jak zaczelam podazac za grupa, makaki ruszyly na dlugi spacer i szybko znalezlismy sie poza systemem transektow, daleko od obozu. W dodatku w bardzo trudnym terenie, z wysokimi i stromymi wzniesieniami i mnóstwem olbrzymich, powalonych drzew. Myslalam, ze ten fragment lasu grupa wybrala ze względu na posilek i liczylam ze wrocimy do ktoregos z transektow. Ale nie, mijaly godziny, a my w dalszym ciagu znajdowaliśmy się ‘poza mapa’. Jedno szczescie, ze mialam GPS i na biezaco moglam sprawdzac gdzie jestem. O 16:00 wyslalam smsa do Juliana, z pytaniem, gdzie jego zdaniem Rambo Tiga bedzie spac. Julian pracuje dla projektu juz 3 lata, o lesie, i makakach wie wszystko albo i wiecej. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu wskazal drzewa w systemie transektow. Usiadlam i czakalam, az malpy skoncza sie pozywac i wybiora w dalsza droge. Nic takiego nie nastapilo. Byla juz 17.20 i wszystko wskazywalo na to, ze spac bede tu, gdzie zatrzymaly sie na posilek. Zaczelam przygotowywac sie do odwrotu. Sprawdzilam GPS w celu znalezienia najlepszej drogi powrotnej. To byl moment, w ktorym wszystko zaczelo sie komplikowac. GPS zwariowal i nie moglam odczytac zadnych danych, kompas w GPSie wskazywal polnoc gdzie indziej niz podpowiadala mi to intuicja. Sprawdzilam z tradycyjnym kompasem i faktycznie, jeden wskazywal na prawo, a drugi na lewo. Zaczelo sie sciemniac, a ja nie wiedzialam ktoremu urzadzeniu ufac bardziej. Z GPSem mialam do czynienia po raz 2gi i w zasadzie na biezaco uczylam sie jego obsługi. Wyslalam smsa do Juliana, ze wciaz jestem poza systemem transektow, i nie bardzo wiem jak sie stad wydostac. W chwile potem dzwonila do mnie juz Daphné. Poradzila zaufac zwyklemu kompasowi, radzila tez w konsultacji z Julianem znalezc najbizszy transekt, a pozniej przejść do tego, ktorym najlatwiej wrocic do domu, unikając wyczerpujących wspinaczek i niebezpiecznych zejsc. Ustalilismy, ze postaram sie dotrzec do transektu AA9 i tam sie z kims spotkam. Sytuacja, w kotrej sie nagle znalazlam nie wygladala rozowo i byla dosc stresujaca. Bateria w telefonie niemal wyczerpana, te w GPSie rowniez, a i moja czolowka dawala coraz slabsze swiatlo. Poszlam za wskazowka Daphné, i z kompasem w reku zaczelam przedzierac sie przez zarosla, w kierunku polnocnym. Szybko dotarlam do transektu. Ale po zmroku, nawet poruszanie sie transektami nie jest latwe. Z czasem oznaczenia drzew znikaja i jesli nie zna sie tych sciezek, to latwo z nich zboczyc. Przeszlo mi przez mysl, zeby trzymac sie pierwszego znalezionego transektu, mimo ze, nie byl najlatwiejszy do pokonania, to zawsze to wyznaczona droga, ktora latwiej dojsc do domu. Ale pomyslalam, ze jesli ktos faktycznie po mnie wyjdzie, a mnie rozladuje sie telefon, to nie bede miala jak dac znac, gdzie bylam ostatnio. Wyslalam smsa do Daphné, ze dotarlam do transektu i sprobuje przejść do tego, ktorym radzila wrocic. Znow musialam zboczyc ze sciezki i przedzierac sie przez kolczaste rosliny, wspinac na wysokie wzniesienia, omijac powalone drzewa, z tym ze tym razem po ciemku. Szczesliwie, ze moj organizm pomimo wyczerpania calodzienna praca, w chwilach stresu mobilizuje wszystkie sily, a umysl nie dopuszcza do siebie informacji o zmeczeniu. Magiczna moc adrenaliny :). Jasne, ze tlukla mi sie po glowie mysl, ze bede musiala w lesie przenocowac, ale GPS znow zaczal wskazywac droge wiec skupilam sie na wedrowce. Dotarlam do nastepnego transektu, zostaly mi jeszcze 2 do przejscia, zeby osiagnac ten, do ktorego mialam dotrzec. Zmienilam nieco kierunek i szlam teraz na polnocny wschod, dzieki czemu skracalam nieco droge. Nastepnych transektow nie moglam juz znalezc. GPS pokazywal, ze jestem blisko, ale w ciemnosci nie sposob bylo dojrzec waskiej wyciete w lesie sciezki. Stracilam zasieg, i nie moglam juz napisac do nikogo, gdzie jestem. Wspielam sie na kolejne wysokie wzniesienie, trafilam na slaby sygnal i wyslalam kolejnego smsa, ze jestem juz coraz blizej, i nie ma potrzeby, zeby po mnie wychodzic. Ruszylam dalej. Co chwile sie potykajac, wpadajac w tnacy pandan i inne rosliny uzbrojone w kolce i igly, posuwalam sie w kierunku obozu. Jestem pewna, ze w pospiechu przeoczylam mase ciekawych gatunkow zwierzat. Co chwile slyszalam cos to po prawej to po lewej stronie. Chwilami zatrzymywalam sie, z nadzieja, ze moze dojrze jakiegos zwierzaka, ktorego jeszcze nie widzialam, ale moja latarka dawala zbyt malo swiatla. Poza tym musialabym zboczyc z obranej trasy, bo wiekszosc zwierzat uciekala, slyszac, ze sie zblizam. W koncu dotarlam do kolejnego transektu, chociaz nie tego, ktory planowalam wrocic. Teraz jednak, mialam juz dowolnosc. Wiedzialam, ze nikt nie wyszedl mi na spotkanie, wiec moglam pojsc tak, jak mi pasowalo. Po kolejnych 15 minutach bylam juz w domu. Zdarzylam akurat na kolacje, czyli bylam w obozie godzine pozniej niz zwykle wracamy. Dopiero gdy zaczelam opowiadac wszstkim jak to bylo i jak wracalam do domu, zdalam sobie sprawe, ze ten moj dzisiejszy dzien to niezly wyczyn. Fajne uczucie, taka satysfakcja z tego, ze sobie poradzilam. No i ten blysk w oczach chlopakow, ze dalam rade, to tez było mile, nie ukrywam :).

Piatek: Dzien spedzilam z grupa PB z Julie i Julianem. Ja i Julie po 13:00 wrocilysmy jednak do obozu. Tego dnia nad ranem bardzo padalo i okazalo sie ze w dachu, nad moim pokojem sa dziury. Razem z Daphné i Atengiem sprobowalismy je wiec naprawic. Z jakim efektem, to sie okaze przy nastepnych solidnych deszczach. Poza tym, czas, ktory zyskalam na wczesniejszym powrocie z lasu, przeznaczylam na porzadki, pranie itd. Wszytsko dlatego, ze dzis wieczorem jedziemy z Dodim do Manado na caly weekend i wrocimy dopiero w niedziele wieczorem, a od poniedzialku praca :). Przed kolacja zjawili sie nasi kierowcy na motorach, ktorzy zawiezli nas do Gillian za 25.000 Rp. Z miasteczka juz autobusem pojechalismy do Manado. Zjedlismy z Dodim kolacje na miescie i ok. 22:00 pojechalismy do jego domu, gdzie przez weekend mam sie zatrzymac. Dodi w ogole nie chcial slyszec, ze zostane w hotelu. Juz zapowiedzial mamie, ze bedzie miec gosci w weekend, bo w sobote dojada jeszcze Andre i Julian. Poznalam mame Dodiego i jego brata, bardzo fajna rodzina i niesamowicie goscinna. Dodi oddal mi swoj pokoj, i bardzo dba, zebym sie tu dobrze czula, co, tak naprawde, nie wymaga zadnych zabiegow, gdyz jest tu swietnie. Ladna okolica, mile sasiedztwo i bardzo ladny dom, a jego mieszkancy serdeczni. Dopiero po polnocy poszlismy spac, tak dobrze nam sie siedzialo i rozmawialo.
Sobota: Spalam rewelacyjnie, pomimo tego, ze pobudke o 3:00 rano zgotowaly mi koguty, pialy chyba przez pol godziny. Szybko jednak znow zasnelam, przyzwyczailam sie juz bowiem, do spania przy roznych dzwiekach i klopotem byloby raczej zasypianie w ciszy. Rano, zanim Dodi wstal, zabralam sie za nadrabianie zaleglosci na blogu i opisuje miniony tydzien. Mam nadzieje, ze dzis uda mi sie skorzystac z Internetu. Mam mnostwo rzeczy do zrobienia i cierpie na chroniczny brak czasu. Zaraz wychodzimy zwiedzac, Dodi ma mi pokazac miasto, potem zakupy, lunch i moze kino. Jak ja dawno nie bylam w kinie… A wieczorem oczywiscie impreza :).