sobota, 7 listopada 2009

miniony tydzien...

Dogladajaca Parisa i paneli slonecznych (fot. Nicole)


Mam coraz mniej czasu, zeby pisac codziennie, wiec bedzie zbiorczo. Generalnie mielismy kryzys zwiazany z awaria generatora. Co gorsze panele sloneczne rowniez nie dzialaly, gdyz akurat toczyly sie prace nad zwiekszeniem ich wydajnosci. Ateng i Paris budowali specjalna, ruchoma konstrukcje na dachu, ktora ma pozwolic na zmiane ich pozycji. Te prace trwaja juz dobrze ponad tydzien, a konca nie widac… Przez ten czas jedynym zrodlem pradu byl generator, ktory wlasnie zaczal szwankowac. Zeby tego bylo malo, zapasowy rowniez nie dzialal. Zostalismy bez pradu, na, nie wiedziec jak dlugo. Jest to powazna sprawa i to nie tylko dlatego, ze nie mozemy naladowac telefonow czy komputerow. Choc akurat telefony sa bardzo istotne, czesto to jedyna mozliwosc, zeby zawiadomic kogos w obozie, ze cos sie stalo (np. o zlapanym w pulapke makaku, ktorego trzeba uwolnic, albo o tym, ze ktos zostal ukaszony przez weza i potrzebuja natychmiastowej pomocy itd.). Nie wspominam nawet o GPSach, czy pozostalym sprzecie elektronicznym, niezbednym w codziennej pracy, ktory zabieramy ze soba do lasu. A najgorsze, ze bez pradu nie mielismy tez wody, gdyz nie moglismy uruchomic pompy. Mandi, to jeszcze maly problem, pranie tez moze poczekac, ale bez wody trudno gotowac, a bez jedzenia… wiadomo :). Takze zwykly generator przysporzyl nam sporo klopotow i skutecznie skomplikowal zycie. W zwiazku z tym, priorytetowa sprawa stalo sie jego jak najszybsze naprawienie. Najpierw zawezwalismy pomoc z wioski, Ateng sprobowal swoich sil i zdiagnozowal, ze trzeba wymienic jakies czesci i zamontowac nowy filtr. Jako, ze nie mielismy zadnej z tych rzaczy na stanie, wybralismy sie do Bitung, gdzie istniala mozliwosc oddania generatora do naprawy.

Sobota: Przed poludniem pojechalismy do Bitung naprawic generator. Wrocilismy ok. 20.00 i jak sie okazalo, naprawa nic nie pomogla, w dalszym ciagu nie mozna bylo go uruchomic. Zjedlismy spozniona kolacje przy swiecach i w godzine pozniej ja, Maria i Dodi bylismy juz w drodze do wioski. Wszystko z powodu wesela, na ktore wszyscy byli zaproszeni. Najpierw udalismy sie do domu Susi i Antriego, gdzie towarzystwo juz sie zaprawialo. Znow bylam jedynym bule, ale tym razem, nie jedyna dziewczyna :). Po 23:00 panowie zdecydowali, ze wypili juz dosc i mozemy isc sie bawic. Impreza odbywala sie w centrum wioski, w ogromnym namiocie. Przy glosnej muzyce tanczylismy do 4:00 nad ranem. Bardzo mi sie podobalo, ze wszyscy tanczyli, niezaleznie od wieku, plci i umiejetnosci. Gdy rozbrzmala muzyka, kazdy jeden podrywal sie z miejsca i ruszal na ‘parkiet’. Gdy muzyka ustala, wszyscy siadali i nie wazne, ze tylko na kilka lub kilkanascie sekund. Taka jest ‘procedura’, jak muzyka przestaje grac , kazdy w pospiechu wraca na miejsce, siada, i powraca na parkiet, gdy zaczyna sie nastepny utwor. Swietnie sie bawilam, w tym samym gronie, co zwykle: nasi chlopcy z obozu, kilku przewodnikow i kilku znajomych z wioski. Wszyscy bardzo sie troszczyli, czy aby nie chce sie czegos napic, czy dobrze sie bawie, dbali, bym nie siedziała, gdy gra muzyka. Malo tego, pilnowali, zeby nikt nieproszony sie do mnie nie zblizal i akceptowali, badz nie, osoby oferujace sie na partnerow do tanca :). Smiesznie, nigdy jeszcze nie mialam tylu ochroniarzy. A z drugiej strony jestem im wdzieczna, jako jedyny bule wzbudzalam spore zainteresowanie, a oni mnie chronili przed byciem czyms w rodzaju atrakcji wieczoru i moglam dzieki temu bawic sie tak dobrze, jak to mialo miejsce. Jedyny minus, ze Julian i Andri nie byli z nami od poczatku. A to, za sprawa generatora, ktory do polnocy starali sie uruchomic. Szkoda, ze dotarli dopiero o 1:00, ale udalo im sie napelnic czesciowo pompe i podladowac sprzet, wiec chwala im za to.

Niedziela: Leniwy dzien, poswiecony na odpoczynek i, dla co niektorych, dochodzenie do siebie. Na szczescie, po poludniu, wszyscy juz byli rzescy i udalo mi sie namowic Juliana, Dodiego i Marie, zeby pomogli mi znalezc grupe Rambo Dua. Przez weekend nie prowadzilismy obserwacji, a w poniedzialek mielismy znow zaczac. Zeby moc to zrobic, musielismy wiedziec, gdzie makaki usna tej nocy. Poniewaz kazda grupa ma swoje stale drzewa, takze o 17:00 ruszylismy na motorach sprawdzic najbardziej odlegle miejsca. Ja z Maria w jedno, a Julian z Dodim w drugie. Plan przewidywal, ze jesli tam ich nie bedzie, przejdziemy pozostale 3 odcinki, gdzie grupa ma swoje ‘sleeping trees’. Najwieksza frajda z calej tej wyprawy, to ze prowadzilam motor :). Cala droge z i do obozu, wiodaca przez waskie sciezki, miedzy zaroslami na wypalonym przez tutejszych mieszkancow terenie. Nie znalazlysmy Rambo Dua w pierwszym z miejsc, zdecydowalysmy wiec pojechac w nastepne. Gdy parkowalam motor i juz mialysmy udac sie do lasu, Julian przyslal wiadomosc, ze znalezli grupe i mozemy wracac. Powrot oczywiscie byl juz po zmroku, a swiatlo w naszym motorze dzialalo, co tu duzo mowic, slabo. Poza tym te nasze motory, to z gatunku tych gorszej kategorii, gdziew dodatku swiatlo wlacza sie wraz z uruchomieniem motoru i zyskuje na natezeniu przy dodawaniu gazu, a przy tym swieci tylko na duza odleglosc, wiec nie widac nic tuz przed kolem. Takze, za kazdym razem gdy zwalnialam swiatlo gaslo, a ja nie widzialam nawet czy droga prowadzi prosto, czy moze skreca. Przypominam, ze to nie autostrada, ani nawet ulica, a wyboista, przerosnieta korzeniami, miejscami piaszczysta, lesna droga. Wiec troche nas wytrzeslo, ale co tam, udalo sie i to najwazniejsze. No i spelnilam obietnice, ze zorganizuje ludzi i znajdziemy Daphné grupe na poniedzialek.
Poza tym, w obozie w dalszym ciagu kryzys i brak pradu. W koncu niedziela, nie bylo nawet gdzie spróbowac kolejnej naprawy, wszystko nieczynne!

Poniedziałek: Poszlam do lasu, ale dopiero o 7.00, zebralam proby i o 15:00 wrocilam do obozu. Taki troche leniwy dzien, nie ma co ukrywac, ze nie przemęczyłam się tym razem :). Jak to zwykle w poniedzialek, nic sie czlowiekowi nie chce ;). Za to Christof pojechal do Manado naprawiac generator i wieczorem juz mielismy prad, jeszcze nie w takich ilosciach jak zwykle, ale do najwazniejszych celow wystarczylo. Teraz tylko musimy dokończyć z panelami słonecznym. Zostalam oddelegowana do pozostania we wtorek w obozie, w celu przypilnowania Parisa i pomocy w instalowaniu panelina dachu.

Wtorek: Musialam zostac w obozie, zeby przypilnowac Parisa, ktory od ponad tygodnia walczy z konstrukcja na dachu, w celu umieszczenia na niej paneli slonecznych i zwiekszenia ich wydajnosci. Moja pomoc jednak nie była potrzebna, gdyz okazalo sie, jak zwykle, ze jednak cos poszlo nie tak i trzeba jeszcze ulepszyc owa konstrukcje. Takze jutro…, ale to juz nie ja, ja ide do lasu!

Sroda: Spedzilam caly dzien z Rambo Dua, wraz z Dodim i Iwanem. Lubie być w teamie z Iwanem, gdyz wzajemnie sporo sie uczymy, on mnie bahasa Indonesia a ja jego angielskiego. Fajny dzien, fajny bo w terenie :).

Czwartek: To dopiero byl dzien, ale od poczatku. Mialam pojsc do lasu z Dodim, Daphné i Maria towarzyszyc Rambo Dua. Po drodze do miejsca, w ktorym makaki spaly minionej nocy, spotkalismy inna grupe. Wszystko wskazywalo na to, ze jest to Rambo Tiga. To ta grupa, ktora mamy przyzwyczajac, do naszej obecnosci, by moc prowadzic wiecej obserwacji. Ktos powinien byl zostac z Rambo Tiga i w miare mozliwosci spedzic z makakami caly dzien, do czasu, az wybora sobie drzewo na sen. Poniewaz ja bylam z nimi poprzednio, zgodzilam się, a raczej zaoferowałam, zostac. Makaki wybraly sie w glab lasu, a ja za nimi. Udalo mi sie nie zgubic ich i zebrac troche danych. Bylam tez swiadkiem kilku zaskakujacych sytuacji, co tylko urozmaicilo moj dzien. Niestety, wszyscy mieli na dzis wyznaczone zadania i nikt do mnie nie dolaczyl, w związku z czym 13 godzin spedzilam tylko w towarzystwie malp. Niedlugo po tym jak zaczelam podazac za grupa, makaki ruszyly na dlugi spacer i szybko znalezlismy sie poza systemem transektow, daleko od obozu. W dodatku w bardzo trudnym terenie, z wysokimi i stromymi wzniesieniami i mnóstwem olbrzymich, powalonych drzew. Myslalam, ze ten fragment lasu grupa wybrala ze względu na posilek i liczylam ze wrocimy do ktoregos z transektow. Ale nie, mijaly godziny, a my w dalszym ciagu znajdowaliśmy się ‘poza mapa’. Jedno szczescie, ze mialam GPS i na biezaco moglam sprawdzac gdzie jestem. O 16:00 wyslalam smsa do Juliana, z pytaniem, gdzie jego zdaniem Rambo Tiga bedzie spac. Julian pracuje dla projektu juz 3 lata, o lesie, i makakach wie wszystko albo i wiecej. Ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu wskazal drzewa w systemie transektow. Usiadlam i czakalam, az malpy skoncza sie pozywac i wybiora w dalsza droge. Nic takiego nie nastapilo. Byla juz 17.20 i wszystko wskazywalo na to, ze spac bede tu, gdzie zatrzymaly sie na posilek. Zaczelam przygotowywac sie do odwrotu. Sprawdzilam GPS w celu znalezienia najlepszej drogi powrotnej. To byl moment, w ktorym wszystko zaczelo sie komplikowac. GPS zwariowal i nie moglam odczytac zadnych danych, kompas w GPSie wskazywal polnoc gdzie indziej niz podpowiadala mi to intuicja. Sprawdzilam z tradycyjnym kompasem i faktycznie, jeden wskazywal na prawo, a drugi na lewo. Zaczelo sie sciemniac, a ja nie wiedzialam ktoremu urzadzeniu ufac bardziej. Z GPSem mialam do czynienia po raz 2gi i w zasadzie na biezaco uczylam sie jego obsługi. Wyslalam smsa do Juliana, ze wciaz jestem poza systemem transektow, i nie bardzo wiem jak sie stad wydostac. W chwile potem dzwonila do mnie juz Daphné. Poradzila zaufac zwyklemu kompasowi, radzila tez w konsultacji z Julianem znalezc najbizszy transekt, a pozniej przejść do tego, ktorym najlatwiej wrocic do domu, unikając wyczerpujących wspinaczek i niebezpiecznych zejsc. Ustalilismy, ze postaram sie dotrzec do transektu AA9 i tam sie z kims spotkam. Sytuacja, w kotrej sie nagle znalazlam nie wygladala rozowo i byla dosc stresujaca. Bateria w telefonie niemal wyczerpana, te w GPSie rowniez, a i moja czolowka dawala coraz slabsze swiatlo. Poszlam za wskazowka Daphné, i z kompasem w reku zaczelam przedzierac sie przez zarosla, w kierunku polnocnym. Szybko dotarlam do transektu. Ale po zmroku, nawet poruszanie sie transektami nie jest latwe. Z czasem oznaczenia drzew znikaja i jesli nie zna sie tych sciezek, to latwo z nich zboczyc. Przeszlo mi przez mysl, zeby trzymac sie pierwszego znalezionego transektu, mimo ze, nie byl najlatwiejszy do pokonania, to zawsze to wyznaczona droga, ktora latwiej dojsc do domu. Ale pomyslalam, ze jesli ktos faktycznie po mnie wyjdzie, a mnie rozladuje sie telefon, to nie bede miala jak dac znac, gdzie bylam ostatnio. Wyslalam smsa do Daphné, ze dotarlam do transektu i sprobuje przejść do tego, ktorym radzila wrocic. Znow musialam zboczyc ze sciezki i przedzierac sie przez kolczaste rosliny, wspinac na wysokie wzniesienia, omijac powalone drzewa, z tym ze tym razem po ciemku. Szczesliwie, ze moj organizm pomimo wyczerpania calodzienna praca, w chwilach stresu mobilizuje wszystkie sily, a umysl nie dopuszcza do siebie informacji o zmeczeniu. Magiczna moc adrenaliny :). Jasne, ze tlukla mi sie po glowie mysl, ze bede musiala w lesie przenocowac, ale GPS znow zaczal wskazywac droge wiec skupilam sie na wedrowce. Dotarlam do nastepnego transektu, zostaly mi jeszcze 2 do przejscia, zeby osiagnac ten, do ktorego mialam dotrzec. Zmienilam nieco kierunek i szlam teraz na polnocny wschod, dzieki czemu skracalam nieco droge. Nastepnych transektow nie moglam juz znalezc. GPS pokazywal, ze jestem blisko, ale w ciemnosci nie sposob bylo dojrzec waskiej wyciete w lesie sciezki. Stracilam zasieg, i nie moglam juz napisac do nikogo, gdzie jestem. Wspielam sie na kolejne wysokie wzniesienie, trafilam na slaby sygnal i wyslalam kolejnego smsa, ze jestem juz coraz blizej, i nie ma potrzeby, zeby po mnie wychodzic. Ruszylam dalej. Co chwile sie potykajac, wpadajac w tnacy pandan i inne rosliny uzbrojone w kolce i igly, posuwalam sie w kierunku obozu. Jestem pewna, ze w pospiechu przeoczylam mase ciekawych gatunkow zwierzat. Co chwile slyszalam cos to po prawej to po lewej stronie. Chwilami zatrzymywalam sie, z nadzieja, ze moze dojrze jakiegos zwierzaka, ktorego jeszcze nie widzialam, ale moja latarka dawala zbyt malo swiatla. Poza tym musialabym zboczyc z obranej trasy, bo wiekszosc zwierzat uciekala, slyszac, ze sie zblizam. W koncu dotarlam do kolejnego transektu, chociaz nie tego, ktory planowalam wrocic. Teraz jednak, mialam juz dowolnosc. Wiedzialam, ze nikt nie wyszedl mi na spotkanie, wiec moglam pojsc tak, jak mi pasowalo. Po kolejnych 15 minutach bylam juz w domu. Zdarzylam akurat na kolacje, czyli bylam w obozie godzine pozniej niz zwykle wracamy. Dopiero gdy zaczelam opowiadac wszstkim jak to bylo i jak wracalam do domu, zdalam sobie sprawe, ze ten moj dzisiejszy dzien to niezly wyczyn. Fajne uczucie, taka satysfakcja z tego, ze sobie poradzilam. No i ten blysk w oczach chlopakow, ze dalam rade, to tez było mile, nie ukrywam :).

Piatek: Dzien spedzilam z grupa PB z Julie i Julianem. Ja i Julie po 13:00 wrocilysmy jednak do obozu. Tego dnia nad ranem bardzo padalo i okazalo sie ze w dachu, nad moim pokojem sa dziury. Razem z Daphné i Atengiem sprobowalismy je wiec naprawic. Z jakim efektem, to sie okaze przy nastepnych solidnych deszczach. Poza tym, czas, ktory zyskalam na wczesniejszym powrocie z lasu, przeznaczylam na porzadki, pranie itd. Wszytsko dlatego, ze dzis wieczorem jedziemy z Dodim do Manado na caly weekend i wrocimy dopiero w niedziele wieczorem, a od poniedzialku praca :). Przed kolacja zjawili sie nasi kierowcy na motorach, ktorzy zawiezli nas do Gillian za 25.000 Rp. Z miasteczka juz autobusem pojechalismy do Manado. Zjedlismy z Dodim kolacje na miescie i ok. 22:00 pojechalismy do jego domu, gdzie przez weekend mam sie zatrzymac. Dodi w ogole nie chcial slyszec, ze zostane w hotelu. Juz zapowiedzial mamie, ze bedzie miec gosci w weekend, bo w sobote dojada jeszcze Andre i Julian. Poznalam mame Dodiego i jego brata, bardzo fajna rodzina i niesamowicie goscinna. Dodi oddal mi swoj pokoj, i bardzo dba, zebym sie tu dobrze czula, co, tak naprawde, nie wymaga zadnych zabiegow, gdyz jest tu swietnie. Ladna okolica, mile sasiedztwo i bardzo ladny dom, a jego mieszkancy serdeczni. Dopiero po polnocy poszlismy spac, tak dobrze nam sie siedzialo i rozmawialo.
Sobota: Spalam rewelacyjnie, pomimo tego, ze pobudke o 3:00 rano zgotowaly mi koguty, pialy chyba przez pol godziny. Szybko jednak znow zasnelam, przyzwyczailam sie juz bowiem, do spania przy roznych dzwiekach i klopotem byloby raczej zasypianie w ciszy. Rano, zanim Dodi wstal, zabralam sie za nadrabianie zaleglosci na blogu i opisuje miniony tydzien. Mam nadzieje, ze dzis uda mi sie skorzystac z Internetu. Mam mnostwo rzeczy do zrobienia i cierpie na chroniczny brak czasu. Zaraz wychodzimy zwiedzac, Dodi ma mi pokazac miasto, potem zakupy, lunch i moze kino. Jak ja dawno nie bylam w kinie… A wieczorem oczywiscie impreza :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz