czwartek, 19 listopada 2009

weekendowy camping w gorach

Tuz przed kolacja. Zmeczeni i glodni, ale za to jacy zadowolieni.

Wschod slonca, widok z Tangkoko.
Po tym jak juz dostatecznie nacieszylam oczy.


Gory, morze, wschod slonca...


Planowalismy to od dawna, ale jakos do konca nie bylo pewne, czy realizacja sie powiedzie. Pomimo mojej poczatkowej obawy, ze ludzie ktorzy zglosili chec udzialu w wyprawie, wykrusza sie z czasem, nic takiego nie nastapilo. W piatek bylo juz wiadomo, ze idziemy :). Mielismy wspiac sie na gore Tangkoko, rozbic tam oboz, przenocowac i zdobyc szczyt dwukrotnie: zeby obejrzec zachod i wschod slonca. W sobote rano z Julianem wybralam sie do wioski na zakupy. Zaopatrzylismy sie w niezbedny prowiant i oczywiscie captikus. Jul przywiozl mnie z tym wszystkim do obozu, a z Andre pojechal do wioski raz jeszcze, pozyczyc sprzet do gotowania i plastikowa plachte, zeby zbudowac cos w rodzaju namiotu. Oczywiscie fakt, ze mielismy wyruszyc o 12.00, a udalo sie nam to zrobic o 15.00 nie zaskoczyl absolutnie nikogo. Ze sporym bagazem na plecach ruszylismy w droge. Pierwsze 1,5 km pokonalismy w zaskakujaco szybkim tempie 25 minut. Potem bylo juz tylko gorzej :). Kiedy wreszcie zaczelismy wlasciwe podejcie pod gore, tempo mocno spadlo. W polowie drogi wiadomo juz bylo, ze na zachod slonca nie zdazymy. Zrobilismy kolejny postoj. Calkowicie mokrzy, zalewani potem, ale wciaz usmiechnieci, sluchalismy Juliana, ktory opowiadal co czeka nas dalej. On jako jedyny znal droge i wiedzial czego sie spodziewac. To byl ostatni fragment, gdzie moglismy cieszyc sie plaskim odcinkiem drogi, dalej miala sie zaczac ponad kilometrowa wspinaczka. I faktycznie, podejscie bylo strome i bardzo dlugie. Zdazylam sobie przypomniec, ze nigdy tak naprawde za bardzo nie lubilam chodzic po gorach, ale oczywiscie tutaj to co innego. Gory i wulkany sa niemal na wyciagniecie reki, grzechem byloby nie sprobowac ich zdobyc! Poza tym z opowiesci, ktore slyszalam, widok z Tangkoko jest piekny, wiec zwyczajnie, nie moglam sobie tego odmowic. Poza tym, to ja bylam inicjatorka calego wydarzenia i nie moglam teraz zrezygnowac, tylko dlatego, ze plecak byl potwornie ciezki, a nogi odmawialy posluszenstwa. Swoja droga, zabawnym, a jednoczesnie nieco przerazajacym jest doswiadczyc, jak bardzo umysl i cialo sa niezalezne. Umysl pragnal sie wspiac jak najszybciej, ale pomimo calej tej checi i mobilizacji, zmeczone miesnie nie byly wstanie wykonac kolejnego kroku. Takze powoli, z licznymi postojami, acz konsekwentnie posuwalam sie na przod. Andre mial ze mnie niezly ubaw, bo co 10 m musialam przystanac, przez co, gdy my bylismy w polowie drogi, Julian byl juz na miejscu. O zachodzie slonca moglismy zapomniec. Nie tylko dlatego, ze tak drastycznie spadlo tempo marszu, wieksza role odegrala godzina, w ktorej oposcilismy oboz. Od samego poczatku wiedzielismy, ze nie damy rady w 2,5 godziny wspiac sie na szczyt, ale nikt nie powiedział tego glosno. Musze dodac, ze przez caly czas Andre, widzac jak sie mecze, oferowal pomoc i chcial wziac czesc mojego bagazu. Na koniec stwierdzil, ze jestem niepoprawnie uparta, ale co zabawne, podziekowal tez, ze nie obaczylam go dodatkowymi kilogramami :). A nie zrobilam tego, bo po pierwsze wiedzialam, ze i tak wzieli wiecej niz ja, a po drugie, zgodnie z opinia Andre, jestem uparta :).

Dotarlismy na miejsce campingowe po 18.00, bylo juz dobrze po zachodzie slonca. Robilo sie chlodno, a my, calkowicie mokrzy odczuwalismy ten chlod ze wzmozona sila. Chlopcy pozbyli sie koszulek, na co ja patrzylam z niczym wiecej, jak zazdroscia i marzlam dalej (przypominam, ze to Indonezja, a eksponowanie nadmiaru ciala – dot. kobiet - nie jest akceptowane, niezaleznie od okolicznosci). Zaczelismy rozbijac oboz. Precyzyjniej rzecz ujmujac, panowie rozbijali oboz, a ja probowalam pomoc, ale jak zwykle zostalam wykluczona. Jako bule i w dodatku dziewczyna z zalozenia uznana zostalam za bezuzyteczna. To tu typowe, z tym samym problemem zmagalam sie na Borneo. Wychodzac naprzeciw szowinistycznym zartom, zaparzylam wiec goraca kawe :). A potem okazalo sie, ze moj pomysl na zbudowanie namiotu nie jest taki zly i nie tylko zostal wziety pod uwage, ale nawet wykorzystany! A gdy okazalo się, ze mam noz i mocna linke, znow zobaczylam w ich oczach ten blysk, jak wtedy, gdy wrocilam po zmroku z lasu. (Swoja droga posiadanie tych i wielu innych narzedzi, zawdzieczam tacie, ktory mnie odpowiednio wyposazyl na wyprawe w 'dzicz'). Zostalam wiec doceniona na tyle, ze przynajmniej nie oddelegowano mnie do gotowania kolacji ;). Wspolnymi silami rozstawilismy nasz dom na najblizsza noc i rowniez wspolnie zabralismy sie do gotowania posilku. Nie pamietam, kiedy ostatnio tak bardzo smakowal mi makaron z przyprawami. Najedzeni, wysuszeni i przebrani rozmawialismy, popijalismy kawe i zastanawialismy sie, kiedy dolaczy do nas reszta tj.: Dodi, Dion i Yudhi. Takie czekanie, po wytezonym wysilku fizycznym skutkuje szybkim zapadaniem w sen. Aby tego uniknac znalazlam butelke magicznego, rozgrzewającego trunku. Przyrzadzilam go w sposob, jaki sie tu pije captikus i podalam do degustacji. Musielibyscie zobaczyc ten usmiech, ktory zagoscil na twarzach kolegow :). Skutecznie odpedzilismy wizje snu, przynajmniej na czas wykanczania napoju. Gdy okazalo sie, ze reszta towarzystwa wybrala sie w droge dopiero o 22.00 zdecydowalismy odpoczac nieco w pozycji horyzontalnej. Nie spodziewalismy sie ich wczesniej niz o 1.00 w nocy. Zasnac nie bylo mi dane, mimo fizycznego zmeczenia. Julian zasnal momentalnie, ale budzil sie czesto, zeby odebrac telefon od Dodieg i udzielic wskazowek, ktoredy isc. Slyszalam czesciowo te rozmowy, ktore brzmialy mniej wiecej tak: ‘ nie, nie nie, jestescie za daleko, wroccie do k 1200, skreccie w lewo, przy powalonym drzewie…’ itd. Nigdy nie przestane byc pod wrazeniem jak dobrze Jul zna ten las, polprzytomny, czesciowo przez sen potrafi wskazac droge ludziom, ktorzy zagubili sie w nocy w lesie. Pamieta, w ktorym miejscu sa przeszkody i ktore z powalonych drzew nalezy obejsc z prawej, a ktore z lewej strony! – z tego tez powodu nazywam go GPSem. Popijajac kolejna porcje rozgrzewajacego trunku doczekalismy sie reszty towarzystwa. Ale ku naszemu zaskoczeniu, z lasu wylonily sie nie 3 postacie, a 7. Znajomi z wioski, ktorzy uslyszeli o naszej wyprawie zechcieli dolaczyc. To tu uwielbiam – spontanicznosc! Tym sposobem zrobilo sie tloczno, ale i wesolo. Niestety w minute po tym jak przybyli, rozpadalo sie solidnie! W naszym namiocie zrobilo sie ciasno, ale nikt nie narzekal. Zagotowalismy wode na kolejna porcje kawy, przybysze pozywili sie i zaczela sie impreza. Przeczuwajac, jak moze sie skonczyc nastawilam budzik na 4.00 rano. Bylam zdecydowana wspinac sie na szczyt. Przypomnialam tylko Julianowi, po co tu jestesmy, zeby aby przypadkiem nie przesadzil z alkoholem, ja przeciez nie znalam drogi, a samotna wyprawa mogla byc ryzykowna. Przy okazji okazalo sie, ze ekipa, ktora do nas dolaczyla, przyniosla ze soba wiecej captikusu niz wody! Absolutna glupota, zwazywszy, ze nie mielismy wystarczajacych zapasow, a na gorze nie bylo zadnego jej zrodla. Ta informacja nas troche wyprowadzilo z rownowagi, ale bylo juz za pozno, zeby ten blad naprawic. Zanim sie obejrzalam, moj alarm zadzwonil, Julian wreczyl mi buty ze slowami: ’wkladaj, idziemy’. Na szczescie juz nie padalo, za to droga na sam szczyt okazala sie byc istna wspinaczka, polaczona z przedzieraniem sie przez geste zarosla. Przy tym, okazala sie tez byc dluzsza, niz myslalam. Ale tym razem bez bagazu i przystankow pokonalismy ostatni kilometr w 30 minut. Gdy dotarlismy na miejsce oczom naszym ukazal sie piekny widok. Zajelo mi dobre 20 minut, zanim nacieszylam oczy wystarczająco, by pomyslec o zrobieniu zdjec… Poza mna i Julem, byli z nami Dion i 3 jego znajomych, cala reszta zostala w obozie, zbyt zmeczona i pijana, by zobaczyc to, po co ta cala wyprawa zostala zorganizowana. Dion z chlopakami po pol godzinie zaczeli schodzic do obozu. Ja i Jul zostalismy na szczycie jeszcze przez 2 godziny. Bylo pieknie, rozpogodzilo sie, sluchalam Jula, ktory opowiadal setki ciekawych historii, grzalismy sie w cieplych promieniach wschodzacego slonca. Julian mial nadzieje, ze Dodi i Ginting dolacza do nas wkrotce, co jednak nie nastapilo. W koncu zdecydowalismy sie nie czekac dluzej. Nieco zmeczeni, ale bardzo zadowoleni zaczelismy schodzic do obozu. Prawie wszyscy byli juz na nogach, choc tylko po to, by znalezc cos do picia i jedzenia. Ale bez wody trudno bylo cokolwiek przyrzadzic, starczylo jej jedynie na zaparzenie kawy. Pomimo, ze byla obrzydliwie slodka nawet ja nie wybrzydzalam. Wygrzebalam z plecaka ciastka, ktore zawsze nosze przy sobie i po takim sniadaniu kazdy znalazl sobie kawalek przestrzeni, by choc chwile sie zdrzemnac. Ja znow nie moglam zasnac. Zaczelam powoli sprzatac pobojowisko, zebralam smieci, ktore uparlam sie zniesc do obozu, zamiast spalic w lesie, czym znow wzbudzilam powszechne zdziwienie. ‘Ehh ci bule, to dopiero maja pomysly… ‘ Droga powrotna byla latwiejsza, choc dla tych wciaz pod wplywem bardzo wyczerpujaca:). W domu bylismy ok. 14.00.

To byl naprawde udany weekend w lesie. Reszte dnia spedzilam przeglądajac zdjecia, opowiadajac wszystkim jak bylo i odpoczywajac. Wieczorem w wiosce znow byla impreza i tylko ja i Jul mielismy ochote pojechac. Po kolacji ustalilismy, ze ok. 21.00 podjedzie na motorze do naszej czesci obozu, zeby mnie odebrac. Zanim jednak opuscilam baze glowna zajrzalam do pokoju Juliana, gdzie ten zasnal przytulony do swojej gitary. Udalam sie do siebie, myslac, ze moze jeszcze sie obudzi i pojedziemy. Jednak z chwila, gdy i ja przylozylam glowe do poduszki, zapadlam w kamienny sen i obudzilam sie dopiero rano. Pozniej dowiedzialam sie, ze Jul tez ocknal sie dopiero o swicie. Takze impreza nas ominela, ale najwyrazniej slusznie, kiedys, trzeba w koncu odpoczac. Co za duzo to .... :) Tak czy inaczej weekend bardzo udany! Uwielbiam spedzac noce w lesie, jest w tym troche magii…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz