niedziela, 11 października 2009

7 pazdziernika

Dzien wolny, ale nie taki zwyczajny, spedzony w obozie. Tym razem mialam sie wybrac do Manado z kilkoma jeszcze osobami. O 7.00 rano przyjechal samochod, na pake ktorego zapakowalismy sie z pewnym opoznieniem. Tak to juz tutaj jest, nawet jesli umawiamy sie na jakas konkretna godzine, to nigdy (poza sytuacjami zwiazanymi z projektem) nie udaje sie dotrzymac terminu. Punktualnosc nie jest mocna strona indonezyjczykow. Gdy udalo nam sie wyruszyc, zalatwic w wiosce i pobliskim miasteczku wszystko, co bylo do zrobienia, udalismy sie wreszcie do Manado. Po niecalej godzinie jazdy zatrzymala nas policja. Nie mialam pojecia, czego moga chciec, cieszylam sie, ze przypadkiem mam ze soba paszport i inne papiery, na wypadek jakiejs kontroli. Okazalo sie, ze nie my bylismy przedmiotem zainteresowania drogowki, ale nasz kierowca. Zostal poproszony na strone, zaplacil ‘mandat’ za blizej niesprecyzowane przewinienie, a moze usterke pojazdu, trudno powiedziec. Zdaje sie, pisalam juz, ze nie odgadlam jeszcze roli policji w tym pieknym kraju. Poza, oczywiscie, czerpaniem korzysci materialnej przy kazdej, nadarzajacej sie okazji. Poniewaz wszyscy podrozujacy na pace samochodu mieli na glowach kaski, nie bylo sie wiecej do czego przyczepic. Niemniej, gdy je sciagnelismy i oczom policjatnow ukazaly sie dwie twarze bule, po raz kolejny ja i Daphné bylysmy w centrum zainteresowania. Jeden z funkcjonariuszy zapytal nawet Dodiego dlaczego posadzili wszystkich bule na pake, przeciez sie opalimy i nie bedziemy juz tak piekni... Dodam tylko, ze to akurat jeden z powodow, dla ktorych nie pchalam sie do kabiny, wlasnie, zeby zlapac troche slonca.

Dojechalismy do miasta, gdzie kazdy mial cos do zrobienia i udal sie w swoja strone. Moj plan byl prosty, kupic i wyslac pocztowki, zrobic zakupy i skorzystac z Internetu: uzupelnic bloga o zdjecia, odpisac na maile, skontaktowac sie z Cédrickiem itd. Z pocztowkami poszlo gladko, bardzo sie zdziwilam, ze mialam nawet w czym wybierac, no powiedzmy, ze wybor nie byl oszalamiajacy, ale i tak bylam wiecej niz zadowolona. Nastepnie udalam sie do kawiarni, gdzie mozna skorzystac z bezprzewodowego internetu. Zamowilam mrozona kawe, wypisalam kartki i wlaczylam komputer. Ledwo polaczylam sie z internetem, w miescie wysiadl prad. Starczylo mi baterii na jakies 2 godziny pracy, ale polaczenie stawalo sie z minuty na minuty coraz gorsze. O zalaczeniu zdjec nie bylo wiec mowy. Zwinelam manatki i udalam sie na zakupy. Po drodze weszlam na poczte i wyslalam kartki, ciekawa jestem kiedy dotra...

Kiedy skonczylam zakupy byla juz prawie 16.00, wstepnie o tej porze mielismy sie spotkac i wracac do obozu. Nikogo nie bylo w umowionym miejscu, czegos innego moglam sie spodziewac?  Nie chcialam bezczynnie czekac, az wyjasni sie kiedy wracamy, wiec postanowilam raz jeszcze sprobowac z internetem. Wrocilam w to samo miejsce. Pradu nadal nie bylo, ale okazalo sie, ze maja tez zwyczajna kawiarenke internetowa, ze stacjonarnymi komputerami, zasilana z generatora. Poniewaz jestem bule, wszyscy z wielkim zaangazowaniem zorganizowali mi miejsce do siedzenia i przedluzacz, zebym mogla podpiac sie z wlasnym laptopem. Tym razem polaczenie bylo lepsze, ale zalaczanie zdjec i tak trwalo wieki. Ponadto  spokojna prace skutecznie utrudnialo mi zainteresowanie jakie wzbudzalam wsrod obecnych w kawiarence. Kazdy chcial wiedziec, skad jestem, jak mam na imie i czy mam profil na facebooku... Znosilam to cierpliwie, ale musze powiedziec, ze taka popularnosc jest nadzwyczaj meczaca. I nie ma jak od niej uciec, koloru skory nie zmienie. ..

Czas biegl szybko i zaczelam sie zastanawiac, czy nie czas na powrot. Umowilam sie z Daphné pod supermatketem, gdzie musialysmy jeszcze zrobic zakupy spożywcze – zaopatrzyc  oboz na najblizsze 2 tygodnie. Nic prostszego, pol godzinki i gotowe. A wlasnie, nie!  Z lista w reku spacerowalysmy miedzy polkami ladujac do koszykow, to co potrzebne. Za nami sznur ludzi, bo bule robia zakupy, co kupuja? Ile? Ktos zaoferowal pomoc w wyborze owocow, ktos inny zagladal przez ramie, zeby sprawdzic, co mamy na liscie. Co druga osoba krzyczy za nami ‘hello mister’ lub ‘hello miss’, z kazdej strony slyszalysmy mniej i bardziej dyskretne komentarze: 'zobacz bule' itd. Pomijam wytykanie palcami, zatrzymywanie sie przy nas i proby nawiazania rozmowy lub zwyczajnie gapienie sie. Jesli nie zgadzalysmy sie na setne zdjecie z czyjas pociecha, robiono nam zdjecia z zaskoczenia. Zakupy, ktore w normalnych warunkach zajelyby 30 minut trwaly 3 razy tyle!

Pozniej jeszcze pozbieranie wszytkich i proba powrotu do domu. Co tez nie było proste, bo jeszcze trzeba cos zjesc, sprawdzic jedna rzecz, jedno miejsce, ktos zgubil portfel, wracamy wiec go szukac, ktos inny zapomnial kupic cos waznego, znow wracamy... w rezultacie z Manado wyjechalismy o 20.00. Od wstepnie planowanej godziny powrotu tj. 16.00 mielismy 4 godziny poslizgu, jak wspomnialam, punktualnosc nie jest czyms, do czego przywiazuje sie tu wage. Nie da sie z tym walczyc, mozna jedynie pogodzic :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz